Литмир - Электронная Библиотека

– Co? Nie włożysz? To prezent ode mnie!

Biedna di Mildi, tając wściekłość, musiała ustroić się w tę ohydę. To samo powtórzyło się i w innych sklepach. Maja wyszła z nich dwakroć piękniejsza – a pani Mildi dziesięć razy brzydsza. Maliniak z wyrafinowaną złośliwością podkreślił i uwypuklił jej zbliżającą się starość.

Takich rzeczy kobieta kobiecie nigdy nie przebaczy. Maja wiedziała, że zyskała w osobie namiętnej markizy śmiertelnego wroga.

Maliniak był w stosunku do tej międzynarodowej starzejącej się lwicy rzeczywiście bez litości. Czy mścił się na niej, podejrzewając, iż wyczekuje jego śmierci i pragnie zagarnąć spadek? Czy może kochał się w niej i za to się mścił? Czy wreszcie chciał po prostu ostatnie miesiące życia wypełnić namiętnością i dlatego judził na siebie te dwie kobiety, z których jedna rozpoczynała się, a druga kończyła? Nie dość, że pod pozorem troski skazywał siostrzenicę na dietę, prawie – głodził, wydzielając jej skąpe sumy zaledwie na konieczne wydatki, ale bez ustanku wymyślał tysiączne, wyrafinowane złośliwości.

Margrabina tłumiąc furię poddawała się kaprysom wuja. Były to straszne przeżycia dla dumnej, demonicznej awanturnicy, sleeping ’owo – salonowej, przywykłej królować. Wiedziała, że w Maji znalazł Maliniak cudowną zabawkę przeciwko niej, ale oczekiwała, że to mu przejdzie. Byle przetrwać!

Nie mogła zwłaszcza znieść tego, że Maliniak przy całej swojej ekstrawagancji odnosił się do Maji rzeczywiście z pewnym poszanowaniem. Maja sama nie umiała pojąć dlaczego milioner jest czasem wobec niej pokorny i uniżony, jak chłop. Te nagłe zmiany w nim były niczym nie umotywowane. Ale kiedyś zagadka się wyjaśniła.

– Pani to musi być z ziemiaństwa – rzekł Maliniak – ze dworu, co?

– Zgadł pan.

– Rodzice zbankrutowali?

– Właśnie.

– Szkoda – rzekł. – Bogaci byli?

– Mieliśmy ze sto włók.

– Phi! To ci fortuna!

Uśmiechnęła się, słysząc z jakim podziwem wymówił to człowiek, którego majątek szacowano na wiele milionów. Maliniak podchwycił jej uśmiech.

Pani się śmieje ze mnie… Ale to co ja mam, to nie żaden majątek. Majątek to dwór z parkiem, konie cugowe, las, pola… To zupełnie co innego. Wiem, bo sam w młodości byłem na wsi, ja jestem chłopski syn, a ojciec służył u jednych państwa – u hrabiego Osteckiego z Plewa.

– To mój krewny.

Odtąd Maliniak traktował ją z jeszcze większym szacunkiem – a zarazem jeszcze bardziej tyranizował. Maja zdawała sobie sprawę, że jej rola tutaj jest straszna i okropnie upokarzająca.

Być zabawką w rękach Maliniaka. Służyć do rozjątrzania markizy, pozwalać na to, aby jej piękność i młodość były wykorzystywane w ten sposób. Przyjmować prezenty. Czasem przypominał jej się Mołowicz i chciała uciekać. Ale częściej przypominał jej się Leszczuk – i wówczas godziła się na wszystko, wszystko przyjmowała bez protestu.

A markizę, choć przecież nie z jednego pieca chleb jadła, zdumiewał cynizm tej dziewczyny. Maji zaś wszystkie wolne chwile schodziły na bezcelowych spacerach po mieście – i wypatrywaniu, czy gdzie nie mignie znajoma głowa, kark, sylwetka, czy ten tam chłopak, który właśnie skręca, nie jest przypadkiem…

Wiedziała już, że Leszczuka nie przyjęto do klubu. Ale nie znała jego adresu. Dowiadywała się w biurze adresowym. Nic. Zresztą było do przewidzenia, że będzie się ukrywał.

A może już go nie było w Warszawie?

Stawała się coraz bardziej niespokojna. Miała ciężkie sny, podczas których widziała nie tylko jego, ale i siebie z nim.

Jedyne, co ją uspokajało i podnosiło na duchu – to były codzienne prawie spotkania z Mołowiczem.

Młody inżynier z coraz większą niecierpliwością wybierał się na to spotkanie. Maja udzielała mu o sobie tylko bardzo skąpych informacyj. Wiedział, że była sekretarką Maliniaka, ale poza tym, jej życie osobiste było dla niego tajemnicą.

Nie chciał się dowiadywać – był pewny, że nadejdzie moment, kiedy sama mu o wszystkim powie.

Ale straszliwy niepokój dziewczyny nie mógł ujść jego uwadze. Zachowanie jej było bardzo dziwne. Szukała czegoś… nieustannie szukała czegoś oczami.

W kawiarni zawsze wybierała miejsce przy oknie i podczas najbardziej ożywionej rozmowy wzrok jej badał przechodniów. Idąc, często oglądała się za siebie. Ba! – była w stanie szepnąć ni stąd ni zowąd:

– Niech pan poczeka. Zaraz wrócę.

I znikała w tłumie, ażeby po chwili wrócić.

– Już jestem – mówiła.

Mołowicz domyślał się, że jest zakochana. To napełniało go bólem. Kiedyś nie wytrzymał i wprost zapytał ją – czy szuka kogoś’?

Nie odpowiedziała.

Co najbardziej go zastanawiało, to iż Maja była obojętna w stosunku do mężczyzn eleganckich i dobrze ubranych. Natomiast młodzież proletariacka ściągała momentalnie jej uwagę. I to łączyło się dziwnie z tymi gminnymi naleciałościami, które już w niej zaobserwował, z tym jej „nieee” przeciągłym, z pewnym odcieniem jej śmiechu, z niespodziewanymi, a zaskakującymi u tak wytwornej panny, wulgarnościami zachowania.

A te jej ponure zamyślenia. Okrucieństwo i złość w jej oczach.

Wreszcie postanowił zaryzykować! Nie mógł czekać dłużej – i męczyć się.

– Panno Majo, niech pani nie dusi w sobie swojej przeszłości. Niech pani mi powie. Pani jest zbyt młoda – ja pani pomogę, wyprowadzę panią z tego.

– Mnie nic nie jest!

– Nieprawda! Panią coś męczy! Jeżeli pani naprawdę ma do mnie zaufanie, niech pani powie.

– Zbladła.

– Nie, nie powiem. I zresztą to lepiej dla pana. Gdyby pan wiedział wszystko – to by pan się rozczarował do mnie.

– Pani straciła wiarę w siebie – mówił Mołowicz z właściwą sobie energią. – Panią musiało spotkać jakieś okropne upokorzenie. Pani jest na złej drodze.

Nie wiem co pani robi u tego Maliniaka, ale to wszystko jest niewyraźne. Dlaczego pani nie chce oprzeć się na mnie, przecież pani wie, że ja…

Maja spuściła oczy. Stało się. Wiedziała, że zakochał się w niej i że za chwilę jej to powie. Nie chciała przynajmniej narażać go na odmowę.

– Jestem zajęta kimś – rzekła prędko, przerywając mu w pół słowa.

Teraz on zrobił się szary.

– Aaa… – rzekł – tak przypuszczałem. Wiedziałem o tym od początku.

Szli Nowym Światem. Odprowadzał ją do Bristolu. Rojne tłumy coraz ich rozdzielały.

Wtem ujął ją mocno pod rękę.

– Chodźmy tędy – rzekł, skręcając w ulicę Traugutta – tu niepodobna rozmawiać!

– Czyż my mamy jeszcze coś do powiedzenia?

– Panno Majo – rzekł Mołowicz – niech pani mi wybaczy, ale mnie to nie wystarcza. Niech pani się zastanowi. Jeżeli nawet pani kocha kogoś, to na pewno nie jest to miłość ani zdrowa, ani szczęśliwa. Mnie się zdaje, że pani zaplątała się w jakieś uczucie, z którego pani sama chciałaby się wydobyć – ale o własnych siłach tego pani nie zrobi. Maja! Niech pani mi pozwoli sobie pomóc. Wspólnymi siłami może zdołamy wyprowadzić panią z tego.

Wiedziała, że miał rację. Opuściła powieki. Na moment ujrzała się jego żoną.

Czyż on rzeczywiście mógłby uleczyć ją z Leszczuka?

Ale jak mu wyznać? Jak mu to wszystko opowiedzieć? To nie dawało się opowiedzieć. Wyznać, że jest podobna do Leszczuka? To było śmieszne i bezsensowne. A przy tym lękała się jego poziomu. Za nic nie chciała stać się w jego oczach śmieszna i trywialna, raczej opowiedziałaby to komuś obcemu, nie jemu. Cała ta historia mogła wywołać w nim odruch wstrętu.

– Zajdźmy do baru – rzekła. – Niech pan mi da trochę wódki.

Zmarszczył się.

– Wódki?

– Pan nie rozumie! To jest środek odurzający przy bolesnej operacji.

– Aha!

Jeszcze się wahała. Zatrzymała się, jak gdyby zamierzała uciec. On jednak ujął ją za rękę.

– Chodźmy. Ale pani wszystko mi powie!

– Wszystko!

Usiedli przy stoliku. Sala była jeszcze dosyć pusta. Mołowicz zanurzył w Maji swoje mocne i spokojne oczy.

– Niech pani powie bez wódki – rzekł.

Był przeświadczony, że już zwyciężył. Czuł to. Radość zalała mu serce. Maja była już pod jego wpływem. Jeżeli raz mu zdradzi swoją tajemnicę już nie oderwie się od niego.

Nachylił się nad kartą.

– Nie będę nic jadła – rzekła. Weźmy piwo.

– Dobrze.

Mołowicz podniósł na nią wzrok znad karty i osłupiał.

Twarz dziewczyny w ciągu tej jednej sekundy zmieniła się w sposób tajemniczy i straszny. Naprzeciw niego ciągle siedziała Maja, ale była to Maja zgoła inna, nieprawdopodobna. Była to Maja czerwona, z opuszczonymi oczami, z rozchylonymi w bolesnym grymasie ustami, z rękami opuszczonymi niezręcznie wzdłuż boków, ze wzrokiem zamglonym i mętnym. I pochylała się coraz bardziej nad stolikiem, jakby miała położyć się na blacie.

– Czy pani słabo? – zawołał.

Kiwnął na kelnera.

– Proszę wody. Prędko. Zimnej wody.

– Słucham.

– Ale Maja już przyszła do siebie.

– Chodźmy stąd – szepnęła.

– Czy pani zrobiło się niedobrze?

– Muszę wrócić do domu.

– Kiedy się zobaczymy?

Mołowicz z przerażeniem zyskuje pewność, iż dziewczyna ucieka mu – ucieka – że ją traci i nic nie będzie z ich rozmowy. Dlatego kurczowo żąda ustalenia terminu.

Lecz Maja zamiast odpowiedzi uśmiecha się. Wargi jej się rozchylają – ukazują się zęby ostre i równe – uśmiech ten jest gorący, zawzięty, szczęśliwy i zły zarazem, a jednocześnie jest w nim coś porozumiewawczego. Mołowicza przeraża, iż uśmiech ten – nie jest do niego skierowany.

Nie chce się oglądać. W każdym razie wie już, że Maja – z tym uśmiechem i z tym wyrazem twarzy – jest stracona.

– Odprowadzę panią.

– Dobrze.

Wychodzą. Mołowicz idzie obok niej w milczeniu i wie, że coś się odbywa w Maji. Jakieś okropne zmiany. Nie patrzy na nią, ale domyśla się. Kiedy doszli do Bristolu ponawia pytanie.

– Czy zobaczymy się?

Ona podaje mu rękę i mówi jakoś na ukos, w bok.

– Nie warto.

I odchodzi…

43
{"b":"89322","o":1}