Литмир - Электронная Библиотека

– Zamek! – doszło ich wołanie studenta. Stali na skraju lasu, a przed nimi rysowały się subtelnie i majestatycznie kontury wieży murów. Powietrze było wyjątkowo czyste wskutek czego zamek wydawał się o wiele bliższy, niż był w rzeczywistości. Cholawicki zacisnął palce. Co się tam działo? Dlaczego marnuje tu taj czas?! Och, to szaleństwo nie móc oderwać się od tej dziewczyny! A Maja pod pozorem, że chce pogładzić wiewiórkę, jeszcze raz zbliżyła się do Leszczuka.

Usta miał już mniej czarne – ale nie była to jeszcze właściwa barwa. Zresztą trudno było rozeznać po nocy. Dotknęła wiewiórki. Zwierzątko stężało ze strachu w jego rękach, nieruchome. Maji zdawało się, że ona boi się za bardzo. Lecz gładząc jej puszyste futro wyczuła naraz coś dziwnego. Wiewiórka – falowała. Falowała? – nie, to nie było właściwe wyrażenie, raczej pulsowała. Jak gdyby ruszała się w sobie, czy też wzdymała. Jakby on rytmicznie gniótł ją rękami. Maja nie zwróciła na to specjalnej uwagi, chociaż znowu pozostało w niej wrażenie czegoś dzikiego i wstrętnego.

Czy on mógłby zabić tę wiewiórkę? – takie pytanie zrodziło się w Maji. Jeżeli miał takie usta…

Leszczuk najchętniej byłby odszedł – rzucił wiewiórkę i uciekł. Wszystko w nim wyrywało się ku niej, ku jej prześlicznej twarzy w świetle księżyca, jej włosom aż czarnym po nocy, jej drobnym rękom. A jednocześnie wszystko w nim uciekało przed nią. Czego ona znowu chce od niego?

– Nie zabiłby pan tej wiewiórki?

– Po co?

– A gdybym ja pana poprosiła?

– Po co?

– Tak sobie. Założyłam się z moją przyjaciółką, że jak poproszę, to pan zabije…

Spojrzała mu w oczy i posłyszał jej śmiech – drażniący, niecierpliwy, nienasycony, okrutny. Tylko przez sekundę się zaśmiała i błysnęła ku niemu zębami.

– No? – szepnęła, jakby to już było między nimi ustalone, jakby rozumiało się samo przez się. Zaśmiał się, jak ona, i bez namysłu z całej siły rzucił wiewiórkę o drzewo. Pisnęła i boleśnie zwinęła się w kłębek.

Przyskoczyli do niej. Maja stała nieruchomo, dysząc.

– Ależ to barbarzyństwo! – krzyknęła Leniecka. – Co ona panu zrobiła?!

– Ugryzła mnie – rzekł niepewnie Leszczuk.

Ślepki wiewiórki zamgliły się. Zdychała.

Wszyscy patrzyli na nią. Tylko jedna Maja nie mogła wzroku oderwać od Leszczuka.

– Chamstwo! – rzekł krótko Cholawicki, trącając trupa.

Maja zaszlochała. I zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, pognała w las. Naraz Leszczuk, który dotąd stał nieruchomo, z rękami opuszczonymi – skoczył za nią i zniknął w ciemnościach.

Cholawicki ruszył za nimi, ale potknął się o wystający korzeń i upadł. Porwał się zaraz i nie tracąc czasu pobiegł wielkimi susami.

– Stać! Stać! – krzyczał.

Leszczuk dopadł Maji po dłuższym pościgu i złapał za ramiona. Pchnął ją na drzewo, aż zaszyła się między gałęzie. Jeszcze raz ją złapał i cisnął o ziemię.

Uklękła na jedno kolano i rozszerzonymi oczami patrzyła mu w oczy, a on też patrzył na nią, jakby ją widział po raz pierwszy. Zadarł jej głowę.

– To pani… taka… taka…?

Była przekonana, że ją zabije, jak tamtą… wiewiórkę. Oczekiwała okrucieństwa. Wiedziała, że go doświadczy na sobie. Jego palce zaciskały się na jej szyi, oczy zwęziły się.

– To pan jest taki! – wyszeptała, jakby nie wierząc własnym oczom. Uderzył ją mocno. Maja rzuciła się. Trzymał ją silnie. Ugryzła go. Wtedy on, nie panując już zupełnie nad sobą, pchnął ją i potoczyli się na ziemię. Zaczęli się bić, gdzie popadnie, tarzając się po mchach. Owładnęło nimi zdziczenie!

Zdawało się, iż oboje chcą się zniszczyć, zabić, zamordować, unicestwić i wyzwoliła się w nich ta straszliwa zażartość przeciwko sobie, która ich napadała podczas gry.

Przeraził się jej wściekłości! Ale ta wściekłość wzmogła tylko jego furię. A Maja choć nie miała już żadnej wątpliwości, że nadchodzi jej ostatnia godzina, nie myślała o tym – wiedziała tylko, że jej ręce ciągną go za włosy, drapią, biją, niszczą, jak mogą – póki jej nie zmasakruje straszną, ciemną i ślepą siłą mordercy.

Oboje byli mordercami! Oboje żyli tylko tym, żeby się zamordować. Nienawidzili się bezgranicznie!

On pierwszy przeraził się jej, czy też siebie – i uciekł.

Leżała bez tchu, bez sił – wargę miała rozciętą i krew ściekała jej na palce. Wszystkie kości bolały. W głowie pustka. I tylko ta jedna myśl: to tak? to tak?

Aha, to on jest taki – i ja jestem taka – i to tak?… to tak?…

Cholawicki wołał gdzieś w głębi lasu: – Maja! Maja!

Zerwała się i, przytrzymując rozdartą bluzkę, okólnymi drogami przedostała się do dworu. Na szczęście zdołała przejść niepostrzeżenie do swego pokoju. Nie płakała.

Była tylko zrozpaczona, upokorzona, przerażona do ostatecznych granic. Przejrzała się w lustrze. Usta zakrwawione czerwieniły się na bladej, posiniaczonej twarzy. Oko miała podbite. Ubranie w strzępach. Na kolanach skórę zdrapaną.

Przypomniała sobie, jak kiedyś wracając z teatru z matką ujrzały na ulicy zbiegowisko – policjant przytrzymał dwie ulicznice, które się pobiły. Wyglądały tak samo i tak samo nie płakały wcale, tylko dyszały – nie mogły złapać oddechu – i patrzyły tępo, bezsilnie przed siebie.

Przemknęła się do łazienki i odkręciła kran. Była cała uwalana ziemią.

I czyż to było możliwe – ta wściekłość? Zażartość nieprawdopodobna? To zezwierzęcenie ostateczne? Przecież gryźli się, rwali sobie włosy, szarpali z taką furią nienawiści i z taką żądzą zniszczenia, iż psy się tak nie gryzą!

Aha, to ja jestem taka? To we mnie tak jest…

I on jest taki…

Ktoś zastukał do drzwi.

– Maja?

To był Cholawicki. Prędko dopadła drzwi i przekręciła klucz. Zamknęła się. Czy on wiedział, co się stało?

– Chcę z tobą pomówić.

Milczenie.

– Maja, musimy się rozmówić. Muszę wracać na zamek. Chcę zamienić z tobą parę słów.

Głos jego brzmiał poważnie. Nie odpowiedziała. Usłyszała, że odchodzi. Powróciła do swego pokoju, zamknęła się na klucz, zgasiła światło, położyła się do łóżka i długo w noc leżała na wznak, z rękami pod głową, wpatrzona w ciemność, niezdolna do jednej skoordynowanej myśli. Same strzępki. I okropna żałość, przygniatający smutek, jakby za czymś bezpowrotnie utraconym, za jakąś delikatnością, która była w niej – i która została zamordowana i zniweczona w proch chamskim prostactwem, zwierzęcą furią, ohydną brutalnością.

I jeszcze ta wiewiórka, wiewiórka, którą oni we dwoje roztrzaskali o drzewo – to małe zdychające zwierzątko u stóp drzewa!

Nie miała pretensji do Leszczuka. Nie buntowała się już przeciwko niemu. Dziwiła się tylko, że on jest taki i że ona jest taka – że oboje są tacy i że jest to ich prawdziwa natura.

Ktoś otwierał drzwi.

Maja nie mogła się zorientować – czy spała i została zbudzona szelestem, czy też tylko zamyśliła się i straciła poczucie czasu. Już świtało. Ktoś wsadził nóż w szparę drzwi i usiłował wyważyć zamek. Od razu była pewna, że to Leszczuk, ale nawet nie ruszyła się. Nie miała prawa bronić mu niczego, bo przecież była taka, jak on! Taka sama!

Jakby pogrążona w złym śnie, widziała bez zmrużenia oczu, spokojnie, jak drzwi ustąpiły i wsunął się do pokoju, cicho zamknął za sobą drzwi, nasłuchując, czy nikt się nie obudził w sąsiedztwie. Jego profil, skupiony i czujny, rysował się wyraźnie w półmroku.

Podszedł do szafy. Wyjął klucz z górnego zamka i otworzył szufladę z pieniędzmi.

Na Maje nie zwracał wcale uwagi. Nie spojrzał nawet w tę stronę. Widocznie i on także wiedział, że z tej strony nie może być żadnego oporu, bo… są do siebie podobni, są tacy sami.

Wyjął banknoty i wyszedł, a Maja, jak wspólniczka, wstała i zamknęła z powrotem szufladę a nawet podniosła jeden banknot stuzłotowy, który mu upadł na podłogę.

26
{"b":"89322","o":1}