Литмир - Электронная Библиотека

– Co ty wyprawiasz, Maja, z tym trenerem? Jemu może być przykro.

– Ach, nic mu nie będzie! On nie jest delikatnoskórny, upewniam cię.

– Co? Co?

– No, jeśli się mówi gruboskórny, to można powiedzieć delikatnoskórny! A nie, prawda, mówi się – cienkoskómy!

– Maja, z tobą coś jest niedobrze – rzekła przyjaciółka. – Co się z tobą stało? Zmieniłaś się.

– Bo ja wiem!

Powietrze było upajające, las, park, polana oddychały pełną piersią. Drzewa ciemnymi plamami wrzynały się w jasne, gwiaździste niebo. Ogromna słodycz wieczoru przenikała krajobraz.

Kochasz go? – zapytała Maja, wskazując z lekka głową za siebie. Leniecka przycisnęła się do niej.

– Nareszcie!

– Co – nareszcie!

– Nareszcie się zakochałam. Ach, Maja, Maja, Maja!

– A on?

– Także. Odetchnęła głęboko.

– Jak tylko ukończy studia, pobierzemy się. Jego rodzice są przyjaciółmi moich rodziców. To będzie jakby powiększona rodzina. Wiesz, co dzień mi się zdaje, że to nieprawda, bo to jest zbyt… zbyt… ale co tobie? Płaczesz? Ty płaczesz?

– Głupia jesteś!

– Twoja łza spadla mi na łokieć.

– To nie była łza, tylko rosa z drzewa.

Dlaczego ona nie mogła tak kochać – równo, spokojnie, szczęśliwie? Dlaczego zamiast mieć takiego miłego, porządnego chłopca, którego nie trzeba się wstydzić, z którym można być pewną swojego losu, miała tych dwóch mężczyzn, którzy ją prześladowali, gubili ją? Z którymi się gubiła?

– Nie trać na mnie czasu. Taki wieczór nie co dzień ci się zdarzy. Guciu -, zawołał – chodź no tu! Krysia jest na ciebie obrażona, że jej nie wziąłeś pod rękę.

Odsunęła się od nich i szła nieco z boku, sama – pomiędzy Cholawickim, który szedł przed nią, a Leszczukiem, który szedł za nią – zupełnie sama. Jak to się stało i czyja to wina, że przy swoich osiemnastu latach, przy swojej urodzie, nie mogła cieszyć się tą nocą, ale musiała szamotać się i męczyć, gdy tamta, mniej ładna, w pełni rozkwitała miłością? Czy zawinił tu przypadek? Wychowanie? Wrodzone, niebezpieczne skłonności natury? Zwolniła kroku. Pozwoliła się wyprzedzić szczęśliwej parze.

Student porzucił na moment pannę Leniecką, ażeby złapać świętojańskiego robaczka i trzymając go w zamkniętych dłoniach, nachylił nad nim głowę. Maja przyłapała wzrok wypełniony czułością, jakim zakochana obrzuciła zakochanego, zanim pośpieszyła ku niemu w cienie drzew.

– Czyż ja umiałabym tak patrzeć czule, słodko i wiernie? – pomyślała Maja z zazdrością. Ale na kogo miała tak patrzeć? Czy na Cholawickiego, który szedł przed nią, czy na Leszczuka, który szedł za nią? Co by to było, gdyby spróbowała spojrzeć tak na Leszczuka? Och, na próbę tylko, przecież nikt nie będzie widział, ciemno… tylko dla zabawy… żeby się przekonać, czy w ogóle można, czy się uda spojrzeć tak na niego.

Jeszcze bardziej zwolniła kroku, a kiedy pozostała na samym końcu objęła spojrzeniem obcym jakby dla siebie, zbyt czułym, jak na nią, sylwetkę chłopca. I momentalnie zapamiętała się w tym spojrzeniu, zatraciła się w nim cała, zapadła i utonęła we własnym swoim wzroku. Gorąca fala przeniknęła jej serce, które zaczęło bić… aż musiała przycisnąć je ręką.

Przyśpieszyła kroku i nagle pojawiła się tuż obok Leszczuka. Noc przydawała jej lekkości. Tak nieznacznie i lekko, smukła w letniej sukience, znalazła się obok niego, że drgnął. Ona zaś nie odezwała się ani słowem, tylko parę kroków przeszła z nim razem i dojrzał jej wielkie czarne oczy zwrócone ku niemu, pełne żalu i czułości. Ale w tej samej sekundzie wstręt i obrzydzenie pojawiły się w jej oczach.

Usta Leszczuka były czarne, jak smoła! Nie – nie czarne. Tak się tylko zdawało po nocy. Były sine!

Ohyda! To była jakaś straszna, odrażająca choroba! Gdzie on mógł się zarazić?! To było – dzikie!

Odstąpiła od niego. Przyśpieszyła kroku. Uciekała – do narzeczonego.

Cholawicki dostrzegł jej obecność dopiero w chwili, gdy wsunęła mu rękę pod ramię. Nie umiał się oprzeć rozkoszy, jaką mu sprawiło samo jej przystąpienie do niego.

Dotychczasowa jego wściekłość prysła bez śladu, przemieniła się od razu w szczęście – cóż dopiero gdy poczuł, że przyciska się do jego ramienia, mocno, kurczowo, gorąco.

Podejrzliwość nasunęła mu od razu przypuszczenie, że jest to z jej strony umyślny manewr, aby uśpić jego czujność wobec Leszczuka. Ale był zbyt szczęśliwy. Zanadto cierpiał przez tych parę godzin – gdy śledził ich, a potem błąkał się w pobliżu dworu. Ujął ją za rękę, przytulił do siebie i nie chciał o niczym wiedzieć – ani o nic zapytywać. Maja z lekka oparła głowę o jego ramię i szła tak czas dłuższy.

Próbowała. Próbowała, czy w ogóle można tak iść z narzeczonym? Czy jej się to uda? Robiła, co mogła, aby rozgrzać do niego swoje serce, narzucić sobie treść uczucia za pomocą oznak zewnętrznych. On był z jej świata. Nie kradł. Nie był dziki, nieokrzesany. Nie miał ohydnych chorób. Ale serce jej pozostało zimne, a tam, w tyle za nimi pozostał ten, na którego przed chwilą patrzyła, ten kompromitujący…

Oddaliła się od narzeczonego równie nagle, jak przyszła: zanim Cholawicki zorientował się, już przy nim nie była. Znowu szła samotnie, trochę z boku ścieżki

– i przepuściwszy wszystkich, postępowała za nimi na szarym końcu, niepocieszona.

Noc ciepła i wonna, nabrzmiewała balsamem ziół i krzewów, zakrywała granatowym welonem zarówno szczęście i nieszczęście. Zarówno upojone twarze dwojga szczęśliwych narzeczonych, jak i bladą zgryzioną twarz Cholawickiego – jak zrozpaczoną dziecinną trochę twarzyczkę Maji – jak niepewną twarz Leszczuka.

Krysia Leniecka zbliżyła się do niej i delikatnie objęła ramieniem. Dłuższy czas szły razem bez słowa. Dawniej były ze sobą bardzo blisko – o ile to było możliwe przy skrytej, wyniosłej naturze Maji.

– Kto to jest ten Leszczuk? – zapytała po cichu panna Leniecka.

Maja zbladła. Skąd to pytanie? Czyż i ona już zauważyła ich podobieństwo?

– Trener.

– To ja wiem. Ale poza tym?

– Poza tym tyle wiem o nim, co i ty. Czy myślisz, że można coś wiedzieć o takim chłopaku? Gdzie się chował? Co robił? Z kim się zadawał? To jest prostak – natura dzika, nieokrzesana, o, widzisz, taka jak to!

Pokazała jej wielką kępę chwastów, rozrastającą się bujnie w pobliżu wody.

– Czyż możesz wiedzieć co w tym siedzi? Tam mogą być równie dobrze kwiaty i żaby!

Głos jej był zimny i twardy.

– Przesadzasz. – Leniecka spojrzała na nią bystro. – Maja, ty zanadto na niego wygadujesz!

– Myślisz, że co… że co… Dlaczego miałabym przesadzać?

– Bo tak!

– Dlaczego?! Powiedz, co masz na myśli?

Wtem Żałowski zawołał:

– Wiewiórka!

Maleńkie zwierzątko smyrgnęlo mu spod nóg i szybko wspięło się na sosnę. W połowie wysokości drzewa wiewiórka przystanęła i przytulona do pnia obejrzała się na ludzi znad swojej burej, ogromnej kity, po czym wdrapała się jeszcze wyżej. Widać ją było wyraźnie w świetle księżyca.

Otoczyli drzewo.

– Nie może uciec – rzekł Żałowski.

Rzeczywiście wiewiórka fatalnie wybrała drzewo. Stało ono tak daleko od innych, że skok był niemożliwy. Cholawicki wyjął browning i zarepetował.

– Niech pan nie strzela! – krzyknęła panna Leniecka.

Ale strzał już padł. Wiewiórka przeskoczyła z gałęzi na gałąź. Sekretarz wypalił po raz drugi. Co za rozkosz, że mógł wyładować się przynajmniej w tym!

– Po cóż pan ją morduje? – zapytał z niechęcią student.

Maja milczała.

– Muszę ją trafić! – irytował się Cholawicki. – Do trzech razy sztuka. Ale gdy nie trafił poraź trzeci, znowu podniósł broń do oka. Był zły, ręka mu się trzęsła, nie umiał pogodzić się z tym, że chybia. Opanowała go żądza mordu.

– Ja ją żywcem złapię – zawołał Leszczuk i zanim Cholawicki strzelił, już był na drzewie. Wspinał się z wielką szybkością.

Sekretarz chciał jeszcze raz wystrzelić, ale Maja złapała go za rękaw.

– Dosyć! – zawołała szybko.

– Nie obawiaj się – mruknął.

Tymczasem Leszczuk zbliżał się do celu. Nie mógł znosić prześladowania zwierząt i wlazł na drzewo tylko po to, aby uniemożliwić strzelanie. Teraz jednak musiał złapać wiewiórkę – skoro zapowiedział, że ją złapie. Uciekła ona na sam szczyt drzewa i przycupnęła między gałęziami.

Wspinał się dalej, a cienki pień zaczął kołysać się niepokojąco pod ciężarem.

– Niech pan lepiej zejdzie! – zawołała Leniecka.

Leszczuk posunął się jeszcze wyżej, a korona drzew zgięła się tak, że plecy jego wypadły prawie równolegle do ziemi. Nagle wiewiórka zaczęła miotać się jak oszalała. W panicznym przerażeniu skakała po najcieńszych gałązkach i wreszcie, widząc, iż nie ujdzie, rzuciła się z drzewa wprost na ziemię. Złapał ją w powietrzu – ale w tym samym momencie wierzchołek złamał się z trzaskiem, któremu towarzyszył krzyk przyglądających się osób, tam na dole.

Na szczęście łamał się dość wolno. Leszczuk nie puszczając wiewiórki, zdołał uchwycić ręką konar, o który zaczepił się opadający wierzchołek i zsunął się po gałęziach, aż wreszcie zeskoczył na ziemię.

– Nic panu się nie stało? – zawołał Leniecka.

– O mało jej nie zadusiłem! – odparł.

Wiewiórka drżała w jego rękach.

– Jaka śliczna! – dotykali ostrożnie jej futerka.

– Puszczę ją!

– Nie, nie, niech pan nie puszcza, jeszcze momencik!

Leniecka, która dawno nie była na wsi, zajęta studiami, nie mogła się dość nacieszyć tą świeżą, pachnącą mieszkanką lasów. – Zaniesiemy ją do domu, a potem puścimy. Zobaczymy, co zrobi w pokoju.

– Ja bym ją puścił – rzekł Leszczuk, który czuł w rękach szalone bicie serca wiewiórki.

Leniecka spojrzała filuternie na Maję, a potem kiedy zaczęli iść dalej, aby zobaczyć zamek u skraju lasu, powiedziała:

– To musi być poczciwy chłopak z kościami!

Maja nie odpowiedziała.

– Patrz Jak on ją pieści. Człowiek, który tak lubi zwierzęta, nie może być zły.

– Tak ci się zdaje? Dobrych ludzi zwierzęta się tak nie boją!

25
{"b":"89322","o":1}