Литмир - Электронная Библиотека

Wyobraźmy sobie, że ten nieszczęsny Franio w przystępie fenomenalnego natężenia swych sił żywotnych musiał udzielić temu ręcznikowi cząstki swojej energii. Czy pan nie zauważył, że ten ruch jest pokrewny ruchowi medium?

Tak więc ta część zagadnienia dałaby się Jeśli nie – wytłumaczyć, to przynajmniej odnieść do przykładów już znanych, do eksperymentów dokonywanych na seansach.

– Sądzę – mówił dalej – że jesteśmy tu w obliczu wypadku niesłychanego przez swoje natężenie. Franio musiał dojść do jakiegoś maksimum napięcia, o jakim normalny człowiek nie ma wyobrażenia, i rozpętał siły, które teraz działają – w zasięgu trudnym do ustalenia. Część tego fluidu musiała przeniknąć ołówek i przenieść się na Leszczuka. Jest tu jeden szczegół niezmiernie ciekawy – mianowicie, iż wszystkie te objawy pozostają w jakimś związku z ustami. Leszczukowi zsiniały parokrotnie usta. Wiemy, iż miał zwyczaj gryźć ołówek. Ale jak się okazało ołówek już przedtem był pogryziony. Nie dałbym trzech groszy, czy nie pogryzł go Franio – na tym ołówku ślady zębów Leszczuka mieszają się ze śladami zębów Frania.

– Usta – rzekł profesor. – Ja także doznałem kilkakrotnie jakichś przypadłości z ustami. Zauważyłem parę razy, że usta pulsują mi, czy też falują – ale potem mi to przeszło.

– Widocznie ta siła atakuje najłatwiej usta – rzekł zamyślony Hińcz.

– A przecież na tych świstkach pozostawionych przez Rudziańskiego również była mowa o ustach.

– Pan jednak twierdzi, że to nie wyczerpuje zagadnienia – zwróciła się Maja do Hińcza.

– O to chodzi, że nie. Ta siła która nas osacza nie jest bynajmniej neutralna pod względem duchowym. Ma ona wyraźnie znak ujemny. Jest to siła zła. Powtarzam to, co już pani powiedziałem – odczuwam ją jako wybitnie złą i polegam na tym odczuciu. Bardzo być może, iż przerzuca się ona mechanicznie za pośrednictwem „zarażonych” przedmiotów – ale mam przeświadczenie, iż daje się za szczepić tylko człowiekowi, który duchowo jest jej podatny. Dlaczego profesorowi, choć przebywał tak długo w pobliżu komnaty, nie wyrządziła dotąd większej szkody? Ponieważ profesor opierał się jej duchem. A dlaczego Leszczuk się „zaraził”? Ponieważ splot fatalnych okoliczności kazał mu zwątpić w siebie i osłabił go.

– Tak – z rozpaczą powiedziała Maja.

– Niech pani się nie poddaje! Będziemy walczyli.

– Cóż więc pozostaje do zrobienia?

Hińcz skupił się.

– Bardzo wiele. Musimy dążyć do wyjaśnienia tych spraw. Przede wszystkim trzeba bodzie wybadać Leszczuka – jestem za tym, aby nie ukrywać przed nią jego stanu. Gdy uświadomimy mu jego położenie, odzyska może zdolność oporu. Trzeba dowiedzieć się od niego co zaszło z Maliniakiem? Wyperswadować mu myśl o samobójstwie. I w ogóle niech nam opowie coś o swoich stanach psychicznych!

– To nie będzie łatwe – rzekł profesor.

– Zobaczymy. Ale to nie wszystko – mówił Hińcz, marszcząc czoło. – Zastanawia mnie ten chłop. Dlaczego Leszczuk do niego specjalnie się garnął? A dalej – dlaczego ja wtenczas trzymając ołówek, widziałem dwie osoby? Leszczuka, który szedł szosą i jakiegoś drugiego, który pisał na ścianie. Czyżby to był ten Franio?

Profesor wyjął z kieszeni starą, pożółkłą fotografię.

– Czy nie był on przypadkiem podobny do tej fotografii?

– Czy to jest Franio?

– Tak.

Przyglądali się z ciekawością.

– Tak, to on jest tym, który pisał na ścianie – rzekł Hińcz. To on.

– Czy panu się nie zdaje, że on jest podobny do Leszczuka? – zapytał profesor.

– Co pan mówi? – rzekł zdumiony. – Rzeczywiście! Ale nie! To nie jest żadne podobieństwo. Niech pan spojrzy – przecież rysy ma inne. Zachodzi tu mniej więcej to samo zjawisko, co z panią – wskazał na Maję. – Oni nie są do siebie podobni, ale robią takie wrażenie, ponieważ łączy ich pokrewieństwo natur. Podobieństwo jest tylko w wyrazie oczu, w rysunku ust, w charakterze. Was troje łączy ta sama namiętność, żywotność, ta sama pasja życia – niech pan spojrzy, profesorze.

Hińcz zasłonił kawałkiem papieru oczy Frania. Momentalnie znikło podobieństwo.

Lecz Maja zadrżała, uprzytomniwszy sobie, że on wyraził się „was troje” – jak gdyby stanowili jedną rodzinę.

Tymczasem Hińcz trwał z pionową zmarszczką na czole, zamyślony.

– Proszę państwa! – rzekł. – Nie ma się co łudzić. Sytuacja w jakiej znaleźliśmy się jest niezwykle trudna i będzie wymagała całego naszego wysiłku. Trzeba wziąć się mocno w garść. Żadnej mistyki, żadnych fatalizmów. A tymczasem – chodźmy na kolację.

– Na kolację? – zdziwiła się Maja.

– No pewnie. Przecież trzeba jeść! A po wtóre nie możemy przecież ukrywać się dłużej przed pensjonatem. Niech mi pani wierzy, że im naturalniej będziemy się zachowywali, tym lepiej.

Weszli do jadalni. Doktorowa, Wyciskówna oraz radca Szymczyk, jako osoby wtajemniczone w burzliwą przeszłość i jeszcze burzliwszą „kryminalną” teraźniejszość Maji, chłonęli ślady wyczerpania na jej twarzy, podczas gdy świeżo przybyła para młodych małżonków z dzieckiem w błogiej nieświadomości oddawała się nadal bez zastrzeżeń jedzeniu.

Maja starała się wymawiać nazwisko Hińcza jak najniewyraźniej i od razu oświadczyła jak najnaturalniej:

– Przyjechał z nami pan Leszczuk, ale chłopi go pobili w Koprzywiu i będzie musiał jakiś czas się kurować.

– Aaa – rzekła panna Wyciskówna.

Maja patrzyła ze wzruszeniem na tę starą, dobrze znaną salę jadalną, oświetloną dwoma lampami naftowymi. Zdawało się jej, że od wieków tutaj nie była.

– A profesor kochany na zamku siedzi i ani zajrzy do nas! – zaśpiewała serdecznie tłusta doktorowa.

– A tak, zaprzyjaźniłem się z księciem – rzekł Skoliński – i studiuję tamtejsze archiwum.

Lecz Wyciskównie wszystkie te wyjaśnienia nie wystarczały. Ze Maja wyglądała fatalnie, to było zrozumiałe. Ale profesor? I ten nowy jegomość przypominał jej kogoś – czyżby to…

– To chyba Hińcz – szepnęła jej doktorowa. – Wie pani, ten wróż! Widziałam jego fotki w tygodnikach!

Hińcz! Pannie Wyciskównie wydało się, że ujrzała króla angielskiego! Mimo to odrzekła kwaśno.

– Być może, iż to ten wróżbita. Ja się nie interesuję.

Zapanowało milczenie przy stole, jedno z tych kłopotliwych milczeń, które w miarę trwania stają się niepokojące. Być może obecność takiej osobliwości jak Hińcz „medialnej” i „spirytystycznej” wpłynęła na to, że obie panie poczuły się nieswojo. I – zaczęły mówić o duchach. Daremnie Hińcz usiłował je powstrzymać. Doktorowa opowiedziała jakąś okropną historię, a Wyciskówna nie pozostała jej dłużna. Nie było sposobu zamknąć im ust! Delektowały się tym po prostu!

Po kolacji Hińcz poszedł do ogrodu i spacerując po krętych ścieżynach starego parku usiłował widzieć jak najjaśniej te sprawy ciemne i zawikłane.

Nigdy dotąd nie miał poczucia takiej bezsilności. I cóż z tego, że natura obdarzyła go władzą częściowego i jakże przypadkowego „jasnowidzenia”, jeżeli to jasnowidztwo niczego nie wyjaśniało, przeciwnie – wtrącało człowieka w stan jeszcze większej niepewności, każąc mu obcować z tajemniczymi i niezbadanymi potęgami.

Hińcz nieustannie ocierał się o ten świat metafizyczny, którego natury nie umiał przeniknąć.

Coraz bardziej przeto skłaniał się do wiary. Coraz wyraźniej ukazywała mu się pośród okropnych niejasności świata ta prosta i pewna prawda, że jedyną ostoją człowieka, jedyną jego bronią i prawem są wartości charakteru, a jedynym drogowskazem – moralność. Miał pewność, że jeśli Maja i Leszczuk uzyskają w sobie to dobre samopoczucie moralne – wyjdą zwycięsko z wszelkich trudności.

Dlatego cieszył się, że w profesorze znalazł sprzymierzeńca, obdarzonego wartościami duszy. Natomiast głupota i płytkość obu damulek pensjonatowych – urzędniczki i doktorowej – napełniały go najgorszymi przeczuciami. No, te, gdyby dowiedziały się o wszystkim, dopiero zaczęłyby siać popłoch i panikę. Strach odebrałby im resztki godności i rozumu.

Hińcz wziął do raki ponury ołówek i przyjrzał się w świetle księżyca śladom zębów. Któż jeszcze go gryzł? Czyje zęby – i w jakim szale? Natężył się, skupił i wyprostowany, z wyciągniętą ręką, usiłował dojrzeć coś – uchylić jeszcze raz rąbka zasłony.

Na próżno! Czy może zasięg tych sił, tutaj, w pobliżu zamku był już zbyt wielki? Czy też brakło mu bezinteresownego spokoju i równowagi ducha – daremnie się wysilał, nie zdołał nic zobaczyć. Mimo, iż przygniatające wrażenie zła – czegoś złego w tym ołówku – znowu przeniknęło go całego.

Powoli wracał do domu. Lecz w stołowym pokoju zastał doktorową, urzędniczkę, oraz to młode małżeństwo niedawno przybyłe – skupione przy małym stoliku w rogu. Hińcz był teraz tak wyczulony na wszelkie anomalie, iż momentalnie uderzyło go, że osoby te siedzą za blisko stolika, zbyt ciasno.

Na jego widok urzędniczka wydała pisk małego dziecka, przyłapanego na gorącym uczynku, a reszta towarzystwa również wydawała się jednocześnie zażenowana i rozgorączkowana.

Cóż ci znowu wyrabiali? Chciał przejść obok nich, ale na stoliku spostrzegł duży arkusz papieru z wypisanymi na nim literami a na papierze – talerzyk obrócony dnem do góry.

– Państwo urządzają seans? – zapytał.

Towarzystwo zachichotało.

– Mamy zamiar! – pisnął młody małżonek.

– Ta pani jest podobno medium – zawołała młoda małżonka, wskazując na pannę Wyciskównę.

– My wszyscy niezmiernie interesujemy się sprawami medialnymi i spirytystycznymi – mówiła rozlewnie doktorowa, spoglądając na Hińcza urzekająco.

– Czy pan nie zechciałby wziąć udziału w seansie?

Aha. To była zasadzka. Ci państwo odkryli jego incognito – w ten niezdarny sposób zamierzali wciągnąć go do niepoważnej zabawy, obiecując sobie pierwszorzędne emocje. Hińcz zapragnął wychłostać to głupkowate stadko, nieświadome tego, że igra z ogniem.

A jednocześnie przyszło mu do głowy, że można by urządzić seans – ale z Leszczukiem.

Tak! To była idea! Tą drogą, niezbyt jasną można by zyskać nowe światło. Ten eksperyment mógł się udać. Tylko – czy nie było w tym zbyt wielkiego ryzyka?

58
{"b":"89322","o":1}