Литмир - Электронная Библиотека

Tutaj następował koniec. Reszta zeszytu była oddarta.

– Więc tu straszy? – mruknął profesor.

Rozejrzał się w szpargałach i po chwili wyciągnął garść papierków, zapisanych tym samym pismem. Ale były podarte tak drobno, iż zaledwie pojedyncze wyrazy można było przeczytać. Kto je podarł i po co? Na jednym z tych świstków Skoliński odczytał słowo, które natychmiast skoncentrowało jego uwagę.

Było to słowo „ręcznik”. „Ręcznik ru” – dalszego ciągu nie mógł odnaleźć.

W jakim związku pozostawał ten ręcznik z treścią protokołu? Rozejrzał się po izbie i natychmiast spostrzegł zawieszony na wieszaku w kącie, brudny, żółto – szary ręcznik z frędzlami. Chciał podejść, ale naraz wydało mu się, że – lepiej nie.

Czy jednak było to złudzenie, czy też ten ręcznik ruszał się? Położył papiery na kolanach i dość długo śledził miarowy jego kurcz, podobny do kurczu dżdżownicy. A więc tu odbywała się ta praca, którą od razu wyczuł, wszedłszy do komnaty. To coś – to był właśnie ręcznik. Wstrętne zjawisko. Wyglądało, jakby ten ręcznik chciał zwymiotować i nie mógł. A przy tym wszystkim ruch jego był prawie niedostrzegalny. Gdyby nie te świstki, byłby go chyba nie zauważył.

Profesora przebiegł dreszczyk. Gdyby nie istotna, niekłamana groza, byłby przypuścił, że pada ofiarą sugestii. Ale uczucia, których doznawał, kazały mu od razu potraktować jak najpoważniej sytuację.

Wyjść? Tak, trzeba, będzie wyjść. Ale zwlekał. Opanowała go niechęć do wszelkich wyraźniejszych poruszeń, siedział cicho, starał się zajmować jak najmniej miejsca – i myślał. Lampa rzucała niezbyt jasne światło na pokój. Sprzęty trwały w niemym bezruchu. Jakiś bezwład ogarnął profesora. Czy mu się zdawało, czy też ten ręcznik poruszał się coraz gwałtowniej? Już teraz ruch jego nie mógł ulegać wątpliwości.

I był to ruch zły – ponad wszelką wątpliwość, zły.

Profesor był człowiekiem głęboko wierzącym, ale nieskorym do upatrywania we wszystkim manifestacji złego ducha. Niejednokrotnie brał udział w seansach spirytystycznych i widział zdumiewające objawy, nie przypisując im wcale sensu nadprzyrodzonego. Jednakże to, co się powoli i niepostrzeżenie stwarzało w tej komnacie, było w istocie swojej różne od seansów spirytystycznych.

Na seansach miało się wrażenie jakiejś siły niesamowitej, ale czysto mechanicznej. Zachodziły tam dziwaczne zdarzenia, ale ani złe, ani dobre… Tu zaś profesor wyczuwał konkretną i szaloną złość, czającą się gdzieś pod ścianami.

W powietrzu była złość i ohyda, była wyraźna i bezwzględna groźba. Czy rzeczywiście należało przypisać ją jakimś siłom di…

Skoliński spostrzegł ze zdumieniem, że… boi się pomyśleć to słowo. Było ono w tych warunkach tak wstrętne, że nie mógł… Ale to go przeraziło! Czyżby już lak dalece nie panował nad sobą, czy stał się naraz przesądny i zabobonny, jak chłop?

– Diabelskim – szepnął, aby się przezwyciężyć. – Diabelskim.

I kilkakrotnie jeszcze powtórzył, jakby chcąc przełamać narastający strach. – Diabeł, diabeł, diabelskim, diabelskim.

Lecz wtedy zdjęło go stokrotnie większe przerażenie. Wyobraził sobie siebie samego, jak siedzi na łóżku i drżącymi ustami powtarza to słowo, które brzmiało jak prowokacja. Czy nie zostało mu ono podszepnięte? Czy nie ku temu zmierzał cały porządek rzeczy w tej komnacie? A jednocześnie przeraził się jeszcze bardziej swojego strachu – że traci panowanie nad sobą i daje się ponieść niezrozumiałej panice.

– Spokojnie – szepnął – spokojnie.

Znów rozejrzał się ostrożnie i jakby z pewnym otępieniem po izbie.

Wszystko trwało w spokoju i ciszy – nic się nie zmieniło – tylko ręcznik pracował w kącie, kurcząc się, drżąc, natężony. Obecnie ruch jego był już zupełnie jawny i absolutnie nie mógł być wytłumaczony żadną normalną przyczyną. Miało się wrażenie, jak gdyby zdemaskował się, przestał się wstydzić. Był w tym bezwstyd. A zarazem ta wstrętna wzdymająca się płachta przypominała dziwnie ruch medium podczas seansu spirytystycznego a także – kobietę podczas połogu. Jak gdyby chciała wyrzucić coś z siebie, urodzić coś. Ale to nie było najgorsze.

Coś zaczynało się robić ze światłem.

Wprawdzie lampa paliła się normalnie, ale profesor zyskał naraz zupełną pewność, że ktoś dąży do tego, aby ona zgasła. Ktoś? Kto? Wyczuwał kogoś – czyjąś obecność. Musiała to być autosugestia, ale gotów był przysiąc, że ktoś oprócz niego przebywa w pokoju i nawet mógłby wskazać, gdzie w danej chwili ów ktoś się znajduje.

A może wyrzucić ten ręcznik? Wziąć w rękę i wyrzucić?

Nie, lepiej – nie.

Więc wyjść stąd? Wstać i wyjść.

Tak, ale lepiej – nie.

Siedział na łóżku, jak mysz pod miotłą. Coraz trudniej było mu się poruszać. Zdawało się, że każdy wyraźniejszy ruch ściągnie na niego uwagę. I tylko palcami gorączkowo przebierał drobne kawałeczki protokołu Rudziańskiego. Ach, co by dał za to, żeby wiedzieć, jak się skończyło z tamtym człowiekiem, który przed piętnastu laty tak samo siedział na łóżku – i czekał.

Ale z tych papierków niewiele można było odczytać. „Godz. 1 min. 40”…

„zwierzę”…

„sparaliżowan”…

„dmuchnął”…

„tądjesz”

., boję”

„czarne, czarnosine i prz

„ruszam się, wzd”

Wyobraźnia Skolińskiego pracowała, jak szalona. Usiłował z tych skrawków odtworzyć swoje losy. Co znaczyło to „ruszam się”? Zwierzę? Czarne zwierzę? A może te słowa wcale się nie łączyły? Wyjść! Uciec! Jezus Maria! I tu dopiero napadło go przerażenie, tak ostateczne, że zmartwiał. Poczuł, że już zanadto się boi, aby uciekać.

Mógł już tylko siedzieć – i czekać. Był jak ptaszek zahipnotyzowany przez węża – nie mógł uciekać.

Dwie lub trzy minuty, które przeżył teraz, były chyba najcięższe w jego życiu. Okropna bezsilność, ściśnięcie gardła, zimno, skulenie pleców, natężenie nieomal paralityczne muskułów – a z tym wszystkim świadomość, że bez nadziei ratunku jest wydany na pastwę i musi nastąpić to, co ma nastąpić.

Ostatnim wysiłkiem porwał się z łóżka i wypadł z komnaty. Gdy wybiegał miał wrażenie, że coś wyłania się z kąta i usiłuje prędko dopaść go z boku, ukośnie – ale nie oglądał się. Zatrzasnął drzwi.

Jak tylko znalazł się za drzwiami ponurej izby, nerwy naprężone do ostateczności znowu go poniosły. Zaczął biec przez ciemną sień i jakieś pokoje – byle dalej – aż wreszcie przysiadł na podłodze pod ścianą, zupełnie wyczerpany.

Cały zamek wydawał mu się teraz objęty władaniem nieczystych mocy, a z ciemności wyzierał strach. Upłynęło ze trzy kwadranse, zanim zdołał jako tako się opanować.

Był szalenie zmęczony. Z głową opartą na dłoni, wpół leżąc na zimnych kamieniach, zastanawiał się nad sposobami natychmiastowej ucieczki z zamku, gdy nagle posłyszał ciche stąpania w przyległej galerii. Zajrzał przez drzwi. Na końcu galerii, w miejscu gdzie małe kręte schodki wiodły do sieni, ujrzał zgarbioną sylwetkę Cholawickiego. W spodniach i w koszuli, boso, sekretarz przeszedł parę razy tam i z powrotem, po czym przystanął, opierając się łokciem o mur.

Wyglądało, jakby podsłuchiwał. Aha. Profesor zrozumiał teraz, czemu Cholawicki zatrzymał go na zamku i umieścił na noc akurat w tej komnacie.

Skolińskiemu zachciało się śmiać. Wykorzystał moment, kiedy sekretarz zniknął w głębi sionki i co prędzej oddalił się w przeciwną stronę. Było mu niesłychanie trudno zorientować się w labiryncie krętych przejść zamkowych. Marzył o tym, żeby znaleźć jakieś bezpieczne ustronie na resztę nocy i jakiś mebel, na którym by można było odpocząć. Dopiero z nastaniem świtu mógł wydostać się z zamku, nie budząc nikogo i nie wywołując sensacji.

Zapuścił się w wąski korytarz bardzo ciemny. Minął jakąś wnękę – i naraz opanowało go przeświadczenie, że ktoś idzie za nim.

Natychmiast stanął. Nie, nie mógł to być Cholawicki. Więc kto? Profesor zatrzymał oddech i czekał…

Tamten także czekał.

Profesor ruszył naprzód – i on ruszył, Skoliński przyśpieszył kroku – i on Przyśpieszył kroku. Słychać było wyraźnie jego oddech. Kiedy profesor gwałtownie skręcił w boczną salę, on także skręcił.

Ale w tym wszystkim było coś niedorzecznego, szalonego albo pijanego. Ruchy nieznajomej postaci były niepewne, nieskoordynowane, gwałtowne i zataczające się jednocześnie – jakby małego dziecka.

Czy to był człowiek? Profesor znowu uczuł obrzydzenie i zgrozę, sięgające mu do gardła, gdy naraz postać dopadła go i lepką, małą dłonią chwyciła za rękę.

A jednocześnie wstrząsnął nią atak starczego, suchego kaszlu.

Ten kaszel nie był obcy profesorowi. Słyszał go już w pociągu. Domyślił się, że to książę.

A tymczasem książę trzymając go kurczowo za rękę, usiłował gwałtownie stłumić kaszel i wtulał głowę w jego marynarkę. Na koniec odzyskał możność mówienia.

– Kto ty?! – dopytywał się natarczywie, trzymając profesora kurczowo. – Kto ty?!

Trząsł się. W słabej poświacie z okna widać było jego twarz i profesor spostrzegł, że ma przed sobą zupełnego szaleńca. Książę wpatrywał się w niego trwożnie, całą mocą i groźnie machał palcem przed jego nosem.

– Niech książę się nie lęka – rzekł łagodnie. – Proszę się uspokoić!

– Kto cię przysłał?

– Nikt mnie nie przysłał.

– Nie kłam. Przyznaj się, że jesteś przysłany… No, daj znak, daj znak! To on cię przysłał. Daj znak!

– Jaki znak?

– Zrobię wszystko! Wszystko wypełnię – szeptał żarliwie – tylko daj znak, żebym wiedział, że to od niego! Tyle lat czekałem!

– Ja nie znam żadnego znaku!

– Nieprawda! Poprzedniej nocy widziałem go. Ukazał mi się. Wiem, że już zlitował się nade mną. Daj znak i powiedz, że mi przebaczył, że już koniec, że zwalnia mnie, że nie będzie już męczył…

– Niech książę się uspokoi – rzekł profesor, usiłując mówić w sposób łagodny i przekonywający. – Trzeba się uspokoić. Jestem zupełnie zwykłym człowiekiem. Zaprosił mnie pan Cholawicki na wieczór. Zasiedziałem się, ale już wy chodzę. Zaraz wyjdę.

– Cholawicki cię zaprosił? Aha, sekretarz?! No, to godzisz na moje życie? Przyznaj się, godzisz na moje życie? Zależy ci na moim życiu, co? Aha, to sekretarz cię zaprosił i ty mówisz, że nie godzisz na moje życie?

19
{"b":"89322","o":1}