Литмир - Электронная Библиотека

– Prześlicznie grali! – rzekła z ekstatycznym westchnieniem zażywna dok torowa. – I w ogóle śliczna para! A jacy podobni do siebie – zdawałoby się, brat i siostra.

– Nie widzę żadnego podobieństwa – odpowiedziała chłodno pani Ochołowska.

– Zapewne, zapewne, droga pani, gdzieżby! Oczywiście! A jednak jest coś wspólnego, ten sam temperament, ta sama zawziętość, zażartość – naturalnie to tylko powierzchowne wrażenie… ale niechże kochana pani nie bierze tego do słownie.

Pani Ochołowska westchnęła nieznacznie. Nadmierny krytycyzm i dydaktyzm radcy Szymczyka był niczym wobec trudności Jakie miała z tymi paniami. Chuda była kwaśna i chłodna, a gruba słodka i gorąca w swoich serdecznościach, obie jednak nie pomijały żadnej sposobności aby jej dokuczyć i powiedzieć jakąś impertynencję.

Obie były przeświadczone, że pani Ochołowska, obywatelka ziemska zmuszona koniecznościami materialnymi do prowadzenia pensjonatu, odczuwa to jako poniżenie i z niechęcią odnosi się do swoich gości. Wobec tego (choć pani Ochołowska ani razu nie okazywała jakiejkolwiek niechęci, a nawet w głębi duszy była im szczerze wdzięczna za pobyt) na wszelki wypadek postanowiły przyjąć postawę obronną i dać do zrozumienia dziedziczce, że nie tak łatwo im zaimponować!

Dziedziczka na ogół przyjmowała ich sarkazmy z zupełnym spokojem, ale tym razem uwaga grubej doktorowej dotknęła ją do żywego. Było w tym coś z prawdy! Maja rzeczywiście była w jakiś sposób podobna do tego trenera i to podobieństwo zaniepokoiło matkę, gdyż nie polegało na podobieństwie rysów, ale na czymś inny m, czymś nieuchwytnym… Matka, która tak drżała o córkę, wyczuwała coś niedobrego w tym podobieństwie, choć nie umiała zdać sobie sprawy skąd się bierze ta więź łącząca Maję z tym… no, z tym panem Walczakiem.

O, nie było w jej uczuciu żadnej dumy, matka Maji nie miała żadnych szlacheckich narowów, zbyt dobrze orientowała się w istocie wielkich przewrotów socjalnych, które równały powoli lecz nieubłaganie wszystkie klasy i kasty. Jeżeli więc tak ją to zaniepokoiło i nawet dotknęło, to nie ze względów niewczesnego snobizmu, ale z przyczyn natury moralnej.

Wydawało jej się, że to co ich łączy, to była jakaś wspólna cecha charakteru, pokrewieństwo natur… Coś nieuchwytnego, ale na pewno złego, nawet złowrogiego. Pani Ochołowska przesunęła ręką po czole – a może złudzenie?

– Chodźmy na obiad – rzekła.

– Ach, obiad, kochana pani! – wykrzyknęła wylewnie przelewająca się tłu sta i wyłupiasta doktorowa. – Wyobrażam sobie co za delicje! Już to na wsi umie ją jeść – doprawdy je się od rana do wieczora!

Ileż to ludzi kona z głodu, gdy my zjadamy więcej niż możemy – rzekła kwaśno chuda, powstając z ławki.

– Reglamentacja jedzenia – rzekł radca. – Reorganizacja i normalizacja zarówno substancji wchłanianych Jak też substancji wydzielanych Jest z punktu widzenia gospodarczego koniecznością państwową, która zrealizowana być winna na drodze specjalnych norm. Każdy obywatel winien wchłaniać tylko tyle, ile potrzebuje aby wypełniać należycie obowiązki wobec państwa.

Powoli odeszli w stronę domu.

Walczak, który zaraz po ukończeniu gry przeszedł na drugą stronę placu, żeby się uspokoić, nie słyszał o czym mówili, czuł jednak ich wzrok na sobie. Ale teraz poczuł, że jeszcze ktoś mu się przygląda. Nie była to Maja.

Rozmawiała na boku z wysokim, barczystym i bardzo starannie ubranym mężczyzną w którym rozpoznał od razu pana towarzyszącego w przedziale księciu Holszańskiemu.

Widocznie przyjechał konno w odwiedziny, gdyż był w stroju do konnej jazdy i szpicrutą trzepał po cholewach. Ten to właśnie wygolony, rosły, wypielęgnowany sekretarz księcia Holszańskiego i narzeczony Maji patrzył na niego. Rozmawiając z Mają nie spuszczał z niego oka, z nonszalancją osoby bardzo pewnej siebie i nie troszczącej się o innych. Walczak znał tę nonszalancję właściwą złotej młodzieży, która czasem nawiedzała klub i restaurację Mieczkowskiego.

– Cóż on się we mnie tak wgapia? – pomyślał ze złością.

Wszystko w nim trzęsło się ze złości. Ta gra z Mają bardziej jeszcze rozzłościła go, niż oszołomiła. Najbardziej rozzłościło go to, że dziewczyna ani słowem nie’ odezwała się do niego po zejściu z placu. Rozmawiała z narzeczonym obojętnie jak gdyby przed kwadransem nie dobywała z siebie ostatka sił w walce.

Ale przy obiedzie (tym razem jadł ze wszystkimi w jadalnym na dole) obojętność panny Ochołowskiej przestała go drażnić. Przeciwnie, zaczęła go śmieszyć.

Musiała być wściekła o to, że ją pobił i wyraźnie górował nad nią w grze. Nie była to obojętność, lecz właśnie na odwrót – złość i upokorzenie, że on, zwykły trener, okazał się od niej lepszy.

– Przejmuje się! – pomyślał i to upoiło go do reszty, a zarazem spoufaliło go z nią.

Siedząc na szarym końcu stołu poczuł się naraz bliższy tej dziewczynie niż wszyscy inni – nawet od narzeczonego i nie wiadomo czemu ogarnęła go pewność, że choć na pozór nie zwraca na niego uwagi, w gruncie rzeczy cała jest nastawiona na to, co on robi.

Aby się przekonać spojrzał na nią przez stół – choć nie patrzyła w jego stronę momentalnie zrobiła się czerwona, jak piwonia.

Pochyliła głowę, ale w tej chwili narzeczony, pan Cholawicki, zaczął opowiadać jakąś anegdotę i wszyscy się roześmieli.

Lecz to wszystko było niejasne. Dlaczego się zaczerwieniła? Czy tylko z powodu przegranej?

A dlaczego patrzyła na niego w powozie?

A dlaczego przyglądał mu się Cholawicki?

A dlaczego wzrok pozostałych osób ukradkiem przenosił się z niej na niego i z niego na nią, jakby te osoby nie mogły się powstrzymać od tego? Coraz ktoś niby przypadkiem spojrzał na niego, a potem na nią, lub odwrotnie – i nawet pani Ochołowska…

Marian zaraz po obiedzie wyruszył do lasu i szedł prędko przed siebie zarośniętą ścieżką, pośród zagajników, oganiając się od ciężkich, dużych much, które przysiadały mu na gołych ramionach.

Szalona radość rozsadzała go. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o partii z Mają, przeżywał jeszcze raz wszystkie jej momenty, a w głowie dźwięczały mu struny rakiet.

Czy to było możliwe, że miał talent? Dlaczego nikt mu tego aż dotąd nie mówił? Co prawda w klubie grał niedbale i nigdy nie mógł pokazać, co umie – ani sobie, ani innym. A przecież miał zawsze przeczucie, że jest kimś lepszym od nich i dlatego był niezadowolony? Dlatego czuł, że się marnuje! Dlatego chciał się wyrwać w świat. Ach, trzeba za wszelką cenę jechać do Warszawy, niech go obejrzą, ocenią jego możliwości.podciągną – a potem będzie jeździł po świecie, jak Tłoczyński! Zrobiło mu się gorąco i aż przystanął z nagłego szczęścia.

I znowu rozgorączkowana wyobraźnia nasunęła mu kilka wspaniałych piłek, które odbił z beznadziejnych prawie pozycji. Nie, stanowczo gra lepiej od niej! O klasę lepiej! Co ona znaczy wobec niego! Postanowił wieczorem rozmówić się z nią i prosić, aby mu dopomogła w nawiązaniu stosunków z graczami w Warszawie. Chyba nie będzie długo zazdrosna o jego grę, przecież jest kobietą, nie może być między nimi konkurencji.

I nagle znalazł się nad rzeką, która sennie toczyła wody przez las. Rozebrał się i zanurzył w ciepłym, leniwym nurcie. Popłynął kawałek – i wylądował na małej ławicy piaskowej, gdzie słońce przygrzewało silnie. Napadło go ogromne osłabienie. Zasnął…

Kiedy się obudził, słońce już miało się ku zachodowi. Woda rzeki stała się zielonawa, fiołkowa ze srebrnymi blaskami, las pachniał – Walczak przepłynął na brzeg i wdział ubranie. Zawrócił w stronę dworu, ale myśl o karierze, o wyjazdach, podróżach, triumfach nie odstępowała go na krok, szła z nim razem przez ten las rzadki, wysokopienny.

Porwał go szalony głód użycia. Wreszcie zaczął biec, żeby się wyładować, pędził przed siebie, jakby uciekając przed sobą…

Biegł tak ze dwa kilometry póki z wyczerpania nie ustał u stóp dużego dębu.

Wtulił twarz w wilgotne mchy. Wtem usłyszał głos z góry.

– Czy jest tam kto?

Chłopak, w zdumieniu, zadarł głowę. Na dębie, gdzieś bardzo wysoko, między gałęziami, widać było kształt ludzki. Głos ozwał się ponownie.

– Ratunku!

– Co tam?! – zawołał.

– Proszę mi pomóc zejść. Nie mogę zejść, dostałem zawrotu głowy. Walczak z łatwością wspiął się na drzewo i dotarłszy do połowy, odkrył… profesora, który siedząc okrakiem nieomal u szczytu, trzymał się kurczowo pnia.

Widok był tak groteskowy, że parsknął śmiechem.

– Już idę! – krzyknął.

– Prędzej, bo spadnę! Proszę mnie ratować!

Ale nie było to łatwe. Gałęzie były u szczytu tak cienkie, że pod ciężarem dwóch ludzi mogły się załamać. Wątły pień chwiał się niepokojąco – a do tego profesor uczepił się Walczaka obiema rękami, wpił mu paznokcie – ciało jego drżało. Chłopiec zaczął spuszczać go na dół, z gałęzi na gałąź, nie troszcząc się o ślady tej operacji na ubraniu delikwenta, który jęczał tylko:

– Aaa!

Upadłszy na mchy, przez parę minut nie mógł przyjść do siebie, aż wreszcie zawołał:

– Gdzie moja lorneta?

– Tu jest – odparł, zachodząc w głowę co mógł robić staruszek na drzewie z lornetą?

– Młodzieńcze – rzekł uroczyście profesor. – Gdyby nie pan, byłbym spadł, bo nie mogę znieść wysokości.

– To po cóż pan wyłaził? – zapytał z głupia frant Walczak. – Zamek pan chciał obejrzeć? – domyślił się nagle.

Idąc za wzrokiem profesora, ujrzał poczynające się za lasem bagna, a dalej w odległości paru kilometrów spiętrzoną masę murów i dwie narożne wieże, nad którymi górował główny korpus zamkowy o spadzistym dachu. Mniej więcej ze środka zabudowań wystrzelała ta największa wieża, czworoboczna, którą już poprzednio widział, gdy jechali ze stacji. Tu i ówdzie rysowały się czarne otwory wąskich okien, wyszczerbione, surowe mury tchnęły wyniosłą, martwą samotnością. Zamek z bliska wyglądał potężniej jeszcze i jakoś’ bardziej fantastycznie… – Hm… między innymi… – powiedział profesor ostrożnie. – Miedzy innymi chciałem obejrzeć zamek. A pan skąd się wziął tutaj?

– Ja byłem w lesie i zabłądziłem. Profesor przyglądał mu się badawczo.

6
{"b":"89322","o":1}