Литмир - Электронная Библиотека

Nie bez powodu Bad Bidmone przyszła do niego w wieńcu z ludzkich głów i powiodła go w głąb Trzęsawiska Moru.

– Co jak nie? – zeźlił się farbiarz.

– Jak się nie podzielimy – wyjaśnił cierpliwie pan Krzeszcz. – Bo nie moje to złoto, żebym się miał nim dzielić.

Farbiarz na chwilę zastygł ze zdumienia. Nie spodziewał się podobnej wymówki.

– A niby czyje? – roześmiał się nieco fałszywie.

– Jej!

Chmura zasłoniła księżyc. Z biegłością, nabytą podczas niezliczonych karczemnych burd, zajazdów i pijackich potyczek, pan Krzeszcz wydobył miecz i ciął farbiarza przez szyję. Nawet nie poczuł oporu, tylko kilka kropelek krwi upadło mu na twarz. Usta rebelianta poruszały się jeszcze, kiedy jego głowa wyprysnęła w powietrze i poszybowała ku ciemnej powierzchni bagniska. Pan Krzeszcz miał wrażenie, że z głębi moczaru uniosły się zachłanne ręce upiorów, pochwyciły ją i wciągnęły w topiel.

Potem księżyc pokazał się na nowo. Pan Krzeszcz popatrzył przytomniej. U pnia czeremchy leżał bezgłowy zewłok farbiarza. Prócz niego wokół nie było nic prócz tumanu i sitowia.

Otarł miecz, pochylił się nad trupem i dobył mu zza pazuchy flaszkę z resztą gorzałki. Wylał trunek pomiędzy krze i stąpając ostrożnie, podszedł na sam skraj kępy. Nad taflą bajora unosiła się mdła woń zgnilizny i rozkładu. Pan Krzeszcz przyklęknął i ostrożnie zaczerpnął wody we flaszkę. Wiedział, że o poranku opuści biczowników i odtąd będzie wędrował sam, aby należycie wypełnić nakaz, który dojrzał w opuchniętych twarzach ofiar moru.

7
{"b":"89257","o":1}