Kapłanka poderwała się spomiędzy koców i pojedynczym gestem rozgarnęła zasłony łoża.
– Iskra – wyszeptała. – Bogowie, nie wierzyłam, że to możliwe.
W białej, przemoczonej sukni Iskra była podobna do sztyletu. Fale burzyły się, wirowały wokół niej w rozbryzgach piany.
Wark nie spostrzegł, że wstrzymał oddech. Nie czuł łez spływających po twarzy.
Owszem, bardowie gadali o złotowłosej córce Suchywilka. Darmozjadzi grzali chude grzbiety przy ogniu w wielkiej sali treglańskiej cytadeli i wyżerali resztki z półmisków. Wark nie wierzył w ich rymowane bajdy. Zanadto przywykł do zimowych opowieści, snutych leniwie pomiędzy kolejnymi dzbanami grzanego miodu. Zwajecka kniahinka zajmowała go mniej jeszcze niźli pogłoski o dwugłowym cielęciu, które urodziło się w zatoce nieopodal Tregli, wieszcząc nieurodzaj i kapuścianą zarazę.
Wówczas jednak nie widział jeszcze, jak żegluje przez sztorm, a fale ustępują przed jej głosem.
Pomiędzy ostatnimi skałami kipiel wypchnęła łódź w górę. Iskra nie drgnęła, tylko włosy rozprysły się za jej plecami niby złota rozgwiazda. Warkowi wydawało się, że w rozbłysku błyskawicy zobaczył jej twarz. Wielkie rozszerzone oczy w kolorze wiosennych liści. Skórę tak bladą, że zdawała się świecić poprzez ciemność i deszcz. Ciemne kreski brwi, jak pociągnięte usmolonym palcem.
Były jeszcze dwa inne statki, ale prawie ich nie zauważył. Dopiero gdy bezpiecznie wpłynęły do przystani, odsunął się od okna. Przypomniał sobie o zwajeckim kniaziu, którego zdałoby się podjąć gorącym miodem i powitać na nabrzeżu. Ale kiedy zbiegał na złamanie karku po kamiennych schodach pokrytych siną śliską pleśnią, przed oczami wciąż miał twarz córki Suchywilka.
Stał na brzegu, gdy wojownicy wpychali łodzie na brzeg. Potężny mąż w rogatym szłomie objął Iskrę wpół. Mokra, poplamiona słoną wodą suknia oblepiała ją szczelnie, oddech parował w zimnym porannym powietrzu. Potem ktoś narzucił na jej ramiona płaszcz podbity srebrzystym sobolem. Zgarnęła poły przy szyi, jakby nagle zrobiło się jej chłodno. Długie delikatne palce były ułożone w kształt stulonego pąka, pasma złotorudych włosów luźno opadły wzdłuż twarzy.
Grom uderzył w skałę u wejścia zatoki i przez chwilę Iskra była tylko ciemnym zarysem wpisanym w światło. Wark zamrugał powiekami.
Łódź zaryła w żwir na brzegu. Córka Suchywilka podniosła oczy i popatrzyła prosto w niego. Z bliska jej oczy były jeszcze bardziej zielone. Nigdy nie widział podobnych. Przypomniał sobie, że jeden z minstrelów nazwał je szmaragdowym ogniem. Zarechotał wówczas szyderczo i rzucił w wyjca baranią kością. Skalmierscy bardowie słynęli z przesady, a baśnie od dawna nie wędrowały po brzegach Wewnętrznego Morza.
Nic go nie przygotowało na widok Iskry o włosach utkanych z żywego złota.
Widział już Suchywilka, z rudą brodą splecioną w dwa grube warkocze, potargane teraz i zmierzwione wichrem. Gramolił się na brzeg. Obok niego dreptała niewiasta w szarej wilczurze.
Dwie inne łodzie dobijały do brzegu.
Koźlarza rozpoznał od jednego spojrzenia. Najwyższy z przybyszów, w prostym przeszywanym kaftanie, bez znaków kniaziowskiej władzy. Oprócz Sorgo.
Przypomniało mu się, jak trzymał ów miecz w dłoniach – raz jeden, hen daleko, w czerwienieckim grodziszczu, które spłonęło dawno temu, w czas pomorckiej napaści – i oburącz nie zdołał podźwignąć z ziemi. Pamiętał też całą resztę. Nocne podchody pod pomorcki brzeg, kiedy każde pluśnięcie wody pod wiosłem wydawało się przeraźliwie donośne. Niemiłosierne godziny ćwiczeń, skalmierskie wino, sączone ukradkiem i na chybcika, żeby choć trochę zapomnieć o kościach obolałych od ciosów Czerwieńca. Pierwsza potyczka, gdy z łanu trzciny wynurzyły się nagle pomorckie misiurki. Łopot kaczek podrywających się do lotu, ręka Koźlarza, która odpycha go spod samego ostrza miecza, błotnisty smak wody w ustach, świst Sorgo. Dziewczyna, która usypia z głową na jego ramieniu i ręką przerzuconą przez pierś Koźlarza, gdzieś w chacie rybaka tuż pod Czerwienieckimi Grodami, bo spili się do nieprzytomności wieśniaczą gorzałką i nie honor im było wracać do domu. Woń ryby wędzonej w dymie, smak cierpkich jabłek z czerwienieckich sadów i czarnego chleba, który klucznica piekła na chrzanowych liściach.
Córka Suchywilka odwróciła się ku Koźlarzowi, oparła czoło na jego ramieniu. Żalnicki książę wziął ją na ręce i niósł przez wodę na sam brzeg. Jasna witka jej włosów sięgała mu aż do kolan.
Wark poczuł dziwne dławienie w gardle.
Nawet nie popatrzyli na siebie. Koźlarz nie dotknął nagą dłonią jej skóry.
Nie musiał.
* * *
Wiedźma przyciągnęła do piersi rudego kociaka. Zwierzołak mruknął niechętnie przez sen i wczepił się pazurami w jej suknię. Był gorący, rozgrzany snem i krwią, bo tuż po lądowaniu rozszarpał i pożarł jednego z ogarów Warka. Jej zaś chłód nie opuszczał od dwóch nocy, odkąd wsiadła na statek Suchywilka o purpurowo – żółtym żaglu. A może ogarnął ją jeszcze wcześniej – kiedy zwajeckie nawy wynurzały się cicho spomiędzy mgły w Urocznej Przystani. Nie pamiętała. Jednak wciąż czuła w piersi lodowate zimno, nawet teraz, za szczelnie zaciągniętymi zasłonami łoża, którego użyczył im sinoborski kniaź. Obok napojona gorącym naparem Szarka oddychała płytko i niespokojnie. A wiedźma, która nigdy wcześniej nie spała na równie wspaniałym posłaniu, dygotała pod grubą warstwą pledów. Czasem zapadała w dziwne odrętwienie. Bo spać nie mogła. Nazbyt głośno wołały do niej spoza sosnowych okiennic topielice i wicher raz po raz odzywał się głosami zmarłych.
Koce i poduszki były przesiąknięte wonią sinoborskiego kniazia o szarych oczach i włosach jasnych jak morski piasek. Wiedźmę przerażał sposób, w jaki Wark patrzał na Szarkę, gdy Koźlarz niósł ją przez nabrzeżne skałki do na wpół wypalonego klasztoru.
Jaśminowa wiedźma nigdy wcześniej nie żeglowała po morzu. Bała się morza. Na swój łagodny sposób było równie przerażające jak ogień. Równie ostateczne. Przez dwie noce kipiel miotała statkiem, a wiedźma czuła się zupełnie naga, obnażona przed wodnym żywiołem. Pozbawiona wszelkiej mocy. Fale unosiły ją jak wicher pająka, coraz dalej od ciemnej ziemi, gdzie mieszka wiedźmi szał i wszystkie drobne czary, splatane na wpół świadomie z czarnoziemu, zeschniętych kwiatów jaśminu, krwi i śliny.
Na morzu była ślepa jak kocię. Bezbronna. I mroczny ludek, który wychylał się do niej z głębiny, rozumiał to bardzo dobrze. Utopce szydziły i rzekotały głosami jak żabie granie. Czy potrafisz nas zatrzymać? – krzyczały. – Czy obca ziemia rozpozna cię, kiedy sięgniemy ku tobie rękami śliskimi jak wodorosty, wilgotnymi jak szlam? Czy zdołasz wysnuć dość mocy z pojedynczej skalnej skorupki rzuconej na środek oceanu?
Wiedźma nie wiedziała. Na Przychytrzu skała pod podeszwami jej trzewików wydawała się zupełnie martwa. Zazwyczaj ziemia odpowiadała na jej wezwanie. W Górach Żmijowych wystarczyło się schylić i rozkruszyć w palcach drobne grudki lessu pachnącego wilgocią, mchem i zbutwiałymi liśćmi, by znajome ciepło wypełniło wiedźmę aż po brzegi. I kiedy usypiała z głową przyłożoną do ziemi, czuła na dnie ucha znajomy szelest korzeni, które ocierały się o siebie sążnie pod poszyciem lasu. Delikatny chrobot pędraka obgryzającego podziemne kłącze rdestu, paproci czy pęczyny. Szybkie, trwożliwe bicie serca polnej myszy, kiedy zamiera w płytkiej jamce u stóp starego jesionu. Każdej nocy jednostajna melodia ziemi kołysała ją do snu i strzegła przed niebezpieczeństwem.
Jednak skały Przychytrza milczały, jakby podziemne rzeki zawczasu uniosły wszelką moc na głębokie morze, w dziedzinę Mel Mianeta.
Z Szarką było zupełnie inaczej. Przez całą zimę rudowłosa cierpliwie wsłuchiwała się w moce Wewnętrznego Morza. Ale dopiero teraz, podczas tej upiornej żeglugi, wiedźma zrozumiała, jak silnie tętni w niej krew przedksiężycowych. Szarka stała na dziobie łodzi i splatała swoją pieśń z wichrem i topielą z łatwością, która sprawiała wiedźmie ból. Nie było już wojowniczki w kaftanie norhemnów ani córki Suchywilka. Była Iskra o włosach z żywego ognia. Morze przepływało pod nią i poprzez nią, posłuszne pieśni. Nawet jadziołek nie mógł jej dosięgnąć. Skrzeczał tylko ze złości, okryty Suchywilkową szubą.
Kiedy sztorm przełamał się na pół, by uczynić miejsce dla smoczej łodzi, wiedźma rozpłakała się. Nigdy wcześniej nie wierzyła, że można wpleść tyle magii w pojedynczą melodię. Pośrodku Wewnętrznego Morza wiedźma widziała jedynie ogień i wodę. Wichrową sevri i wodną pannę o głosie utkanym z wichru i fali, jak zanurza się coraz głębiej w zgoła nieczłowiecze zapamiętanie. Choć przerażeni, Zwajcy żeglowali nieludzką ścieżką poprzez sztorm. Z każdym uderzeniem piorunu Szarka oddalała się od nich coraz bardziej. I nic nie można było poradzić.
– Nawet jej matka nie miała podobnej mocy – wyszeptał zwajecki kniaź, kiedy wpłynęli wreszcie do zatoki Przychytrza. – Nawet Sella.
Kiedy przybili do brzegu, głos Szarki wciąż wibrował w wietrze nad skałami, a morze szumiało w jej krwi. Stała na pokładzie zwajeckiej łodzi, z szeroko rozwartymi oczami, choć wicher sieknął w nie falą deszczu. Wiedźma bała się jej dotknąć. Lękała się wilgotnego chłodu skóry i zapachu morskiej soli w wichrze. Tylko śmiertelnik może pochwycić wodnicę i przytrzymać ją na ludzkim brzegu. Śmiertelnik, nie wiedźma, która słyszy w zadymce głosy zmarłych, a jej umysł jest zmącony i kruchy jak skorupka jajka.
Żalnicki książę musnął ramię wiedźmy dłonią w rękawicy z łosiowej skóry. Potem objął Szarkę, delikatnie jakby chwytał płochliwego ptaka. Niebieskooka niewiastka słyszała, jak jego serce bije mocno, równym, jasnym rytmem. Był śmiertelny, wystarczająco śmiertelny, by nie ulec wodnej magii. Uniósł Szarkę wysoko, aby nawet końce włosów i skraj sukni nie dotykały rozkołysanej fali.
– Trzeba ją zabrać jak najdalej od morza. – Wiedźma wyczytała słowa z ruchu jego ust. – Jeżeli ma się obudzić w człowieczej postaci.
Ponieśli ją do komnaty na szczycie zrujnowanej wieży. Węgle żarzyły się jeszcze w trójnogu przy łożu, lecz popiół na kominie ostygł już na dobre i trzeba było na nowo rozpalić ogień. Służka Warka, dziwna kobieta w złotej masce, bez słowa ustawiła na kamiennej posadzce u wezgłowia posłania dwa tuziny świec. Lnianym ręcznikiem wytarły włosy Szarki, zdjęły z niej suknię poplamioną morską wodą. Później zwajecki kniaź poił córkę naparem uwarzonym przez wiedźmę w miedzianym kaganku. Łyżka za łyżką wlewał pomiędzy jej wargi gorzki napitek z liści krwawiennika, szałwii i maku. Chmury skrywały niebo i tylko tyle mogli zrobić – upoić Iskrę wiedźmim warem i pchnąć w sen tak głęboki, że nie przerwie go huk fal uderzających o nabrzeżne skały.