– Tak myślicie? – odezwał się od progu Koźlarz.
– Myślę, że jeszcze tej nocy odpłynę na Wyspy Zwajeckie i wezmę ze sobą wiedźmę.
Szarka odwróciła się, lecz nie ku żalnickiemu księciu. Zielone oczy utkwiła w zbójcy. Aż się wzdrygnął, tak intensywne było jej spojrzenie. A potem zrozumiał, co powiedziała, i gorycz zalała mu gardło. Nie czekała na niego. I nie pomyślała nawet, aby go zabrać na Wyspy Zwajeckie, gdzie będzie kniaziowała wśród skarbów Suchywilka.
– A Pomorcy wybiorą was niczym raki z saka, jeśli na czas nie powściągniecie swoich ludzi – dokończyła.
– Przecież sami wiecie… – zaczął książę.
– Nie przedrą się – przerwała. – Żaden z tych młodziaków nie zdoła wywieść w pole pomorckich kapłanów. Wam się udało, bo mieliście Sorgo i przewodnika, że drugiego takiego nie znajdziesz na obu brzegach Wewnętrznego Morza.
Zbójca dostrzegł, że książę zmienił się na twarzy na wzmiankę o Przemęce.
– Ani myślcie, żebyście sami mieli teraz wychylić się z lipnickiego błota – ciągnęła Szarka. – Potrzebują was tutaj. Jeśli raz powierzycie obóz kapłanom, będziecie im musieli ufać do końca i we wszystkim.
Twardokęsek potrząsnął głową, w której wolno rozwiewał się gorzałkowy opar. Wciąż nie rozumiał, o czym mówią, lecz musieli toczyć ten spór od dawna. Słowa padały starannie odmierzone i obojętne, jak na wojennej naradzie.
– To szaleństwo. – Książę podszedł bliżej, a jego głos zmiękł.
Szarka roześmiała się cicho i teraz mówiła wyłącznie do Koźlarza:
– Mniejsze od tego, o co mnie prosiłeś.
– Odmówiłaś.
– Co nie przeszkodziło ci wypowiedzieć prośby.
Przez chwilę było tak cicho, że zbójca słyszał bzyczenie much, krążących pod powałą. Zlatują się do ścierwa, pomyślał nagle. Wszyscy jesteśmy ścierwem, odkąd postawiliśmy nogę na tym przeklętym półwyspie.
– Nie kłóćcie się. – Wiedźma znów pochyliła się nad posłaniem. – On umiera.
Zbójca mimowolnie powędrował spojrzeniem ku rannemu. Pomorcy nie tylko wyłupili mu oczy, odjęli także uszy i nos, a na prawym policzku wypalili piętno zdrajcy. Krawędzie ran były sine, rozdęte zepsutą krwią i ropą. Błękitnooka niewiastka miała rację, ranny umierał. Wiedźmy nigdy się nie myliły w podobnej rzeczy.
– Będziecie potrzebowali mieczy, zbroi, łuków – Szarka mówiła dalej, jakby nie usłyszała słów jasnowłosej. – A także wielu innych rzeczy. Narzędzi, żelaza, cięciw, smoły, lin, sznurów i płótna. Dlatego Pomorcy rozstawią straże na brodach, ścieżkach i drogach, prowadzących do Lipnickiego Półwyspu. Wcale nie będą musieli leźć w bagnisko. Po prostu was zagłodzą. Jeśli do tego dopuścisz.
– Dlaczego właśnie on?
– Dlatego że umiem docenić narzędzie, kiedy mam je w dłoni. A on spalił dla mnie najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Czy to zbyt mało?
– Aż nadto dla podpalacza albo koniokrada. Ale tym razem nie mówimy o grasantce na trakcie czy podpaleniu gospody.
– Wojna jest jak ogień. – Szarka odrzuciła głowę i blask kaganka przez chwilę zatańczył w jej włosach. – Czyżbyś i to zapomniał?
Książę zacisnął zęby.
Wiedźma westchnęła i wyciągnęła rękę, jakby chciała zamknąć oczy jasnowłosego rebelianta, lecz zaraz ją opuściła. Nie miał powiek.
– Rzeczy nie dzieją się bez przyczyny, mój książę – ciągnęła ledwie słyszalnym szeptem Szarka. – Nazbyt dobrze znam parthenoti, by uwierzyć, że jest inaczej. I jeśli mocno zacisnę powieki, dobiegają mnie ich głosy, odległe, jakby zza zwierciadlanej tafli. Wciąż nie rozumiem sensu, ale słyszę słowa, imiona i nazwy. I wiem, że nic się nie zdarza nadaremno ani przypadkowo. Nie bez powodu spotkałeś mnie w ogrodach Fei Flisyon. I nie bez przyczyny jadziołek próbował cię zabić, mój książę – dodała miękko.
Koźlarz drgnął, jakby uderzyła go otwartą dłonią.
– Starczy.
– Nie, nie starczy – Szarka potrząsnęła głową – i kiedyś będziemy musieli stawić temu czoło, choć zapewne nie dzisiaj. Teraz chcę tylko, abyś tym razem mnie posłuchał.
– Nie mogę! – Koźlarz walnął pięścią w ościeżnicę. – Podaj mi choć jeden powód, abym mu zaufał.
– Nadał mi imię.
Zbójca zmarszczył brwi, albowiem w jego skołatanym od gorzałki umyśle zakiełkowało podejrzenie, że właśnie o niego kłócą się niczym dwie handlarki nad straganem śledzi. Otworzył usta, by posłać oboje w czorty, kiedy na majdanie rozległ się tubalny głos Suchywilka, nawołującego córkę.
– Czekają na nas – powiedziała cicho wiedźma.
Zbójcy wydało się, że jasnowłosa niewiastka puściła mu spod rzęs krótkie, niespokojne spojrzenie. Jednak nie wyciągnął ku niej ręki, bo nagle pojął, że nic już nie zdoła odwlec. Odpłynęliby bez pożegnania jeszcze tego wieczoru, gdyby pijacka fantazja nie zagnała go na powrót do Koźlarzowego obozowiska. Krew nabiegła mu na twarz.
– Nie mylę się. – Szarka zgarnęła ze skrzyni opończę i narzuciła ją na ramiona. – To dzika karta i jej wartość wciąż rośnie. Nie zmarnuj tego.
Kiedy przechodziła obok Twardokęska, zawahała się. Coś błysnęło w jej dłoni. Zanim zbójca zdołał się uchylić, pochyliła się i zatknęła mu w kołpaku pojedynczą srebrną gwiazdkę.
– Na co mi to? – Zbójca aż się szarpnął.
Szarka wzruszyła ramionami i minęła go bez słowa. Wiedźma za to rzuciła mu się na szyję i zawisła całym ciężarem, ledwie dotykając podłogi czubkami ciżem.
– Nie zapomnisz o mnie? – wyszlochała.
Twardokęsek spojrzał jej z bliska w twarz i zobaczył, że źrenice ma wielkie i napuchłe od magii. Nic dziwnego, w izbie wciąż cuchnęło śmiercią.
– Nie zapomnisz. – Wiedźma pociągnęła nosem. – Ale co z tego?
Istotnie, co z tego? – pomyślał zbójca, patrząc, jak jasnowłosa niewiastka w ślad za Szarką wymyka się z chaty.
– O co się swarzyliście? – zapytał chrapliwym głosem.
Koźlarz potarł czoło.
– Chce, żebym was na południe posłał ze złotem. Po broń – wyjaśnił po chwili.
– Zamierzacie usłuchać? – zaszydził zbójca.
Książę nie odpowiedział.
Twardokęsek popatrzał na niego z niedowierzaniem, a potem ryknął śmiechem tak donośnym, że aż się próchno posypało z belkowania.
* * *
Śmiał się jeszcze dobrych dni parę. Nie chciał patrzeć, jak smocze łodzie Zwajców odbijają z Urocznej Przystani, czmychnął więc do Wilczych Jarów. Przez dwie niedziele gził się z dziewkami w gospodzie u znajomka Bogorii i żal gorzałką zalewał. Co wspomniał pomysł Szarki, łzy ciekły mu ciurkiem po policzkach od wesołości. Przezornie jednak nie wyjawił wilczojarskiemu szlachcicowi przyczyny rozradowania. Dopiero kiedy w mieszku zbójcy zaświtało dno, a jego towarzysz jął przebąkiwać, że czas wracać do domu na zimowe leże, zacny humor Twardokęska minął jak ręką odjął.
Grosz mu się prawie skończył, a wiedział, że samojeden nie przezimuje w Wilczych Jarach. Ludzi i okolicy nie znał, więc nie próbował zbierać kompanii i wracać do dawnego rzemiosła. Na trakty bał się wychynąć, bo mu Bogoria rzekł, że Pomorcy pilnie szukają towarzyszy Szarki i jeśli im zbójca w łapy wpadnie, pasy będą zeń darli. Szlachta, co ją z rzadka w karczmie oglądał, też nie patrzyła na niego przychylnie. Owszem, póki z Bogorią przestawał, jakoś Twardokęska cierpieli, choć i wtedy krzywili się, gdy mówił do nich na południowy, kopiennicki sposób. Ale zbójca nie wątpił, że przy sposobności wydadzą go Pomorcom i jeszcze przyjdą pod szubienicę, by poprzyglądać się kaźni.
Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Trzy dni pił dla kurażu, aż któregoś ciepłego jesiennego popołudnia zapuścił się znów na lipnickie trzęsawiska. Drogę przeszedł parę razy z Bogorią i pamiętał znaki, ale ani się obejrzał, jak zboczył ze ścieżki. Tak był pijany, że nawet się za bardzo nie przeraził. Kluczył po błocie do zmierzchu, nucąc pod nosem nieobyczajne przyśpiewki. Kiedy zaś z wolna popadał w przygnębienie, znienacka wyszedł na brzeg nieopodal rebelianckiej wioski.
Wtoczył się do środka przez boczną bramę, cały pokryty błotem i przegniłym zielskiem. Na wartownika, co mu drogę zastąpił, tak się zamachnął kopiennickim szarszunem, że dyl nadszczerbił u ostrokołu, po czym ile sił w nogach popędził ku chacie Koźlarza. W środku obradowano nad niebłahą sprawą. Obok księcia siedzieli Kostropatka, czterej wilczojarscy posesjonaci, którzy posępnie moczyli posiwiałe wąsiska w piwie, i Narzazek. Koźlarz sekretnie uczynił go kimś na kształt podskarbiego, choć klucze do skarbczyków po staremu nosił Kostropatka. Zbójcy zdawało się też, że Narzazek musi się znać z Koźlarzem z dawnych czasów, chociaż ich poufałość nie rzucała się zanadto w oczy, bo obaj byli milkliwi i mało wylewni.
Twardokęsek byłby się może zastanowił, co ich wszystkich zegnało do książęcej chaty, ale pośrodku stołu dojrzał wielki gliniany dzban piwa. Przypadł do niego bez namysłu i pił długo a chciwie. Panowie szlachta gapili się na niego wybałuszonymi oczami. Tylko wąsy im jeszcze bardziej obwisły ze zdumienia. Kostropatka zastygł z paluchem oskarżycielsko wyciągniętym ku zbójcy, lecz dech mu chyba zaparło, bo choć gębą ruszał, nie zdołał wydobyć ani słowa. Jeden Narzazek w skupieniu ugniatał kulki z resztek kołacza. Wreszcie zbójca skończył, czknął i odstawił naczynie.
– Po złotom przyszedł! – ryknął rześko.
Mina księcia nie wyrażała niczego.
– No, złoto, co mam za nie broń ze Spichrzy wozić – wyjaśnił Twardokęsek. – Słoty idą, drogi niedługo namokną. Trza się zbierać…
Kostropatka uniósł się na stołku na równą bezczelność i przez chwilę wyglądał, jakby go miała cholera na miejscu zadusić.
– Ty chamie! – zakrzyknął wreszcie. – Ty łotrze bezwstydny, trutniu i krowichwoście! Skądże ci do łba przyszło, żeby się miał z tobą książę w podobnej rzeczy układać, wieprzu? Chyba od gorzałki.
– Może i wam zdałoby się ciut gorzałeczką pokrzepić – zbójca wrednie zmrużył oczy – by rozumu nabrać i zamysły własnego pana zrozumieć.
– Milcz, obesrańcu! – parsknął kapłan. – Worka rzepy ci książę jaśnie pan w pieczę nie odda i kobyły ochwaconej. A niechby spróbował, pierwszy mu przeszkodzę.