Byłabym tam szczęśliwa, pomyślała nagle. Nie w samym mieście, ale gdzieś wysoko w Górach Żmijowych, w małej dolinie, do której nie zagląda nikt prócz książęcych poborców podatkowych.
Usnęła, zanim Wężymord wrócił z uczty w wielkiej sali.
We śnie szła zapyloną ścieżką pomiędzy kępami dziewanny i dzikiego bzu, z chustą pełną świeżych ziół i spódnicą dla wygody zatkniętą za chłopski skórzany pas. Skałki na stokach były prawie białe od porannego słońca, a łaciate kozy przechadzały się wśród nich, skubiąc skąpą trawę. Minęła spleciony z chrustu płotek. Jabłonie wciąż przesłaniały chatę, niską, o dachu krytym ledwo poszarzałą słomą i ścianach z bali uszczelnionych mchem. Pomiędzy pobielonymi wapnem pniami jabłoni widziała już daszek studni – przechylone przez cembrowinę dziecko z wizji mechszycy nasłuchiwało ech, dziecko o włosach koloru nadbrzeżnego piasku i błękitnych oczach Wężymorda. Przyspieszyła kroku. Nie powinien się tam bawić, pomyślała z przestrachem. Dość jednego nieostrożnego kroku, a cembrowina śliska. Lecz gdy podeszła bliżej, dostrzegła ciemną plamę na plecach dziecka. Nie łatę na kubraku naszytą niewprawną ręką, ale rdzawy zaciek zaschniętej krwi. I strzałę, wbitą głęboko, aż po pierzysko.
Obudziła się z wargami pogryzionymi do krwi. I nic nie powiedziała Wężymordowi.
* * *
Złociszka stała w oknie. Wiatr nanosił do izby kłębami śniegu.
– Dziwna noc – wyszeptała do siebie. – Jaka dziwna noc.
– Panienko. – Stara piastunka pociągnęła ją za rękaw. – Wystarczy. Zaziębisz się. On nie przyjedzie. Nie przed wiosną.
Dziewczyna z ociąganiem pozwoliła się odprowadzić od ościeżnicy. Niańka narzuciła jej na ramiona grubą wełnianą chustę.
– Zaraz będzie ciepło – mamrotała z cicha, bardziej do siebie niż do Złociszki, rozpinając jej przemoczoną suknię. – Napalimy w kominie, włosy ze śniegu wytrzemy. Gdzież tak niczym pomywaczka z gołą głową w oknie stać. Co sobie sąsiedzi pomyślą? – Zsunęła suknię i rozwiązała rzemyki podtrzymujące ciężką aksamitną spódnicę. – No, proszę, ręce na lód skostniały, a serce z nerwów kołacze. Oj, będzie nieszczęście, jak się ojciec dowiedzą…
Dziewczyna obróciła się ku niej gwałtownie.
– Ani śmiesz mu powiedzieć! – syknęła gniewnie. – Bo precz każę wypędzić!
– No, jakże to, gołąbeczko? – Głos staruszki załamał się. – Jakże to? Taką masz dla mnie nagrodę, że cię własną piersią karmiłam, w chorobie piastowałam?
Złociszka zerwała się ze stołka, zrzucając z ramion chustę. W samej spodniej sukni podeszła do kominka i oparła czoło o okap.
– Co ja mam zrobić? – zapytała przez łzy. – Co mam zrobić?
– Skądże mnie wiedzieć, starej? – Piastunka bezradnie rozłożyła ręce. – Ale teraz trzeba jak najprędzej do świetlicy zejść, bo tam od popołudnia rajca Kurdyban z panem ojcem siedzą. I coś mi się zdaje, że nie o cenach sukna tyle czasu mają naradę – dodała znacząco.
– Lepiej by się Kurdyban suknem swoim zajął i w warsztacie siedział! – Dziewczyna wyprostowała się i parsknęła z niechęcią. – Dobrze wiem, czemu się tu kręci i ojca nachodzi. Ale nic z tego nie będzie! – Tupnęła nogą. – Nic a nic!
– Skoro pan ojciec nakażą… – zaprotestowała niańka, choć niezbyt żwawo i z jej miny znać było, że tylko z nawyku się krzywi, bo jest przez swoją panią ze szczętem opanowana.
– Ojciec dobrze rozumie, że nie na mnie się Kurdyban ogląda – odparła ze złością panna – ale na to, co mam w posagu. Trzydzieści dwa tysiące czerwonych złotych. Tylko o nich myśli.
– A kto by nie pomyślał, Złotko? – Staruszka zdziwiła się szczerze. – Chyba tylko głupi. Wszyscy tutaj wiedzą, żeś burmistrzowa córa i jedyna dziedziczka. Więc choćbyś była najgładsza, o wianie też nie zapomną. Taki los, duszko. Zamiast marszczyć czółko, radować się powinnaś i ojcu błogosławić, że przyszłość ci zabezpieczył. A jak mu się odpłacasz? Trzeci raz cię woła.
– Wszystko jedno, nie zejdę! – Złociszka zacisnęła wargi. – Kurdyban nic o mnie nie dba, przy tym jest sprośny, stary i brzydki.
– Nie stary, ale stateczny – obruszyła się piastunka. – Jeszcze czterech tuzinów lat nie skończył. I bardzo dobrze, że jest człek w leciech letnich, boś ty młódka, wietrznica i do swobody nawykła, własnym rozumem się rządzisz. Ojca za nos wodzisz, pobłaża ci, aż wstyd patrzeć. Ale co pannie uchodzi, nie przystoi żonie. Silnego męża ci trzeba, żeby się krzyków nie uląkł i pod pieszczotą nie stopniał. Młodzik cię nie okiełzna. Ale rajca Kurdyban – spojrzała na nią badawczo i zacmokała wargami – poradzi sobie.
Dziewczyna buntowniczo podrzuciła głową.
– Bo jest zimny starzec, do grobu mu bliżej niźli do wesela. Wcale mi się nie podoba. A jakbym miała temu truchłu dziatki rodzić i z nim się do snu układać, to wolę nie żyć.
– Złociszko! – Staruszka tak się wzburzyła, że na policzkach wystąpiły jej ceglaste placki. – Zepsuta jesteś i tyle. Przecież nie pierwszy Kurdyban do ojca w konkury chodzi. I co? Tylko się krzywisz, grymasisz, nikomu przychylna nie jesteś. Widać na całym bożym świecie nie masz takiego, co by cię zadowolił.
– A jeszcze zobaczymy! – Dziewczyna zaśmiała się sucho. Zebrała w rękę fałdy płóciennej spódnicy i zrobiła kilka drobnych nerwowych kroków ku stoliczkowi z różanego drewna, na którym zamocowano duże owalne zwierciadło. – Suknię podaj. Pomożesz mi się ubrać.
– Trzeba było od razu tak mówić. – Staruszka aż klasnęła w dłonie i podreptała szybciutko do wielkiej rzeźbionej skrzyni w kącie komnaty. – Przecie główkę ma moje Złotko nie od parady. Wiedziałam, że jak się dąsać przestanie, szybko do rozumu przyjdzie – paplała, rozprostowując fałdy wspaniałej złocistej materii. – Bo z chłopem złością nie poradzisz, gołąbeczko, on na uśmiechy łasy. Zresztą po co się krzywić, urodę marnować? Pokorne cielę dwie matki ssie. A gniewem nie ujedziesz daleko…
– Nie tę suknię – przerwała niecierpliwie dziewczyna. – Tę brunatną. I płaszcz skórzany z kapturem.
– Tak chcesz się Kurdybanowi pokazać? – Niania załamała ręce. – Jak żebraczka? Ojca na wstyd wystawisz, na pośmiewisko… – urwała, marszcząc brwi.
Złociszka przekrzywiła głowę i kpiąco uniosła brew.
– Chyba nie zamyślasz do miasta teraz iść? – Piastunka gapiła się na nią z niedowierzaniem. – Przecież ojciec w świetlicy czekają, rajca Kurdyban od dawna cię wygląda. Jakże tak? Chcesz gościa samego zostawić i z domu się nocą wymknąć jak złodziej?
– Zwyczajnie – odparła lekko dziewczyna. – Ojciec z Kurdybanem przyszłe zyski liczy. Obaj szczęśliwi, ani który moją nieobecność spostrzeże. A ja w mieście mam sprawę pilną i wyjść muszę, więc podaj wreszcie tę suknię. Bo sama wezmę – zagroziła.
Piastunka usłuchała niechętnie.
– Ojciec zakazał ci włóczyć się samopas po mieście – gderała, zapinając haftki. – Niech się jeno dowie o tej nowej brewerii, a będzie rózgą karcił.
– Musisz więc, nianiu, ze mną iść i przed nieposłuszeństwem mnie uchronić. – Panna zaśmiała się filuternie. – I przed rózgą.
– Nigdzie nie pójdę! – Staruszka się zaperzyła. – Kto ja niby jestem, powsinoga, żeby w środku nocy pieszkiem po ulicach ganiać, o godność i dobrą sławę nie dbając?
Złociszka wyjęła jej z rąk skórzaną opończę.
– Więc sama pójdę – oznajmiła, wiążąc troczki na szyi. – Choć boję się trochę – dodała przebiegłe – bo po gospodach czeladnicy rzeźniccy siedzą i piją. Jeszcze mnie który zniewoli albo gardło poderżnie za ojcowe przewiny. – Ruszyła ku wyjściu z komnaty. – No, ale skoro serce w was zimne i nie chcecie biednej sieroty wspomóc, to sama pójdę – rzuciła przez ramię.
Na ostatnie oskarżenie oczy staruszki zaszkliły się łzami.
– Biednej sieroty? – powtórzyła rozedrganym głosem. – Niechby matka żyła, kijem by z ciebie wytłukła tę krnąbrność i samowolę.
– Moja matka – Złociszka stanęła, przytrzymując się ościeżnicy – tego za mąż pojęła, kogo sama chciała. I gdyby tylko żyła, nie stałaby mi na drodze. Nie jestem samowolna. – Popatrzyła na starą z powagą w niebieskich oczach. – Robię tylko, co muszę.
– Ale dokąd ty, dziecko, chcesz iść? Na bramach straże stoją, przecież cię nie przepuszczą.
– A za bramy to nie chcę. – Dziewczyna roześmiała się; jej nastroje były zmienne jak wiosenne niebo. – Wstyd, nianiu, wstyd! Jak mogło ci się uroić, że z domu będę uciekać, ojca samego zostawię?
Piastunka milczała. Wiedziała, że Złociszki i tak nie zdoła przegadać.
– Chcę alchemika odwiedzić. – Dziewczyna znacząco potrząsnęła sakiewką u pasa. – Posyłał do mnie wczoraj.
– Więc na to ojcowy grosz trawisz? – burknęła staruszka. – Żeby ci byle próżniak i oczajdusza z grochu szczęście wróżył i ziółka palone zadawał?
Dziewczyna zacisnęła palce na trzosie.
– Nie, nie na to – odpowiedziała powoli. – Nie na wróżby czy zioła miłosne, nianiu, ale na ogień, co pod wodą płonie, żelazo najtwardsze na świecie i łuki, z których pancerz stalowy przebijesz jak skórę. Bo idzie wojna, nianiu, z wiosną także w moje okienko zastuka. Więc chcę być gotowa.