– Do mnie też przyjeżdża córka. Wiesz co? – ucieszył się nagle. – Przyszedł mi do głowy fajny pomysł. Weźmy je tutaj, do restauracji. Pobawią się trochę razem na zapleczu i będziemy się zmieniać przy opiece.
Zastanowiła się chwilę nad tym nowatorskim pomysłem. Zawsze opiekowała się Lenką na sto procent, nie łączyła tego z żadnymi innymi zajęciami. Ale być może nadszedł czas na zmiany. Córeczka była już duża i też musiała zacząć się uczyć prawdziwego życia, które nie zawsze jest idealne.
– Dobrze. – Kiwnęła głową. – Myślę, że dziewczynki mogą się polubić. Są w tym samym wieku. A jak nie, to któreś z nas się ewakuuje i zabierze swoją do domu.
– Zgoda – odparł. – Sądzę, że nie będzie żadnych kłopotów. A w niedzielę ja zostanę w pracy, bo i tak siedziałbym sam w domu, a ty weźmiesz wolne.
– Agnieszka wróciła do domu? – zapytała. – Tak nagle?
– Sam tego nie rozumiem. – Jakub stał w progu, powinien był już pilnie wracać do pracy, ale odwrócił się do niej i odpowiedział: – Próbuję nadążyć za jej tokiem myślenia, lecz to wszystko wciąż jest dla mnie wielką zagadką. Ledwo mi się wydaje, że zacząłem coś rozumieć, to zaraz następuje gwałtowna zmiana. – Westchnął. To było dla niego naprawdę trudne. Miał analityczny umysł i lubił jasne zasady, a tutaj chyba nie było żadnych.
– Rzeczywiście. – Karolina nie chciała więcej komentować. Bała się, że się zdradzi ze swoją niechęcią do Agnieszki. A przecież wcale jej nie znała. Jakie miała prawo oceniać jej zachowanie? Żadnego.
– Jagodowe eklery to strzał w dziesiątkę – powiedziała z uśmiechem, żeby zmienić temat. – Super się dzisiaj sprzedawały. Być może ze względu na smakowity kolor polewy. Fioletowa jak lawenda. Pasowałoby nam do nazwy.
– Fuj, lawenda śmierdzi – oburzył się Jakub. – Eklerki są fioletowe jak jagody. Precz z lawendą od moich ciastek. Już i tak muszę ją znosić wypisaną na szyldzie.
– Jak możesz tak mówić? – Karolina nie ustępowała, bawiło ją jego święte oburzenie. – To jeden z najpiękniejszych zapachów. Wyobraź sobie takie lawendowe pole ciągnące się aż po horyzont.
– Ja tam wolę jagodowe – powiedział stanowczo. – Ale – przypomniał sobie – zostało jeszcze kilka ciastek. Może skonsumujemy nielegalnie spod lady?
– Obawiam się, że masz nieaktualne dane. – Uśmiechnęła się przepraszająco.
– Są – powiedział pewnym głosem. – Specjalnie odłożyłem kilka jagodowych do szafki, a dla klientów wystawiłem malinowe i te żółciutkie cytrynowe.
– Cóż mam powiedzieć? – Przechyliła głowę, a warkocz poruszył się na jej ramieniu. – Niektórzy już tu znają twoje skrytki.
– Nie mów, że zjadłaś! – zdumiał się, aż zapomniał, że pilnie musi wracać do kuchni, by pochować do lodówek wrażliwe na wysoką temperaturę potrawy.
– No, chciałam spróbować, a że były smaczne…
– Ale wszystkie?! – zawołał.
– Było tylko pięć – broniła się. – Są malutkie. A chciałeś wiedzieć, czy wyszły dobre, więc sprawdziłam dokładnie. Przyłożyłam się solidnie do zadania.
– Powinnaś dostać karę za łakomstwo, ale nie dostaniesz.
Czy tylko ona miała wrażenie, że w tych słowach było jakieś drugie dno? Dwuznaczny żart? Chyba tak, bo oboje jak na komendę odwrócili wzrok. Zanim jednak wyciągnęli jakiekolwiek wnioski, przerwano im rozmowę.
– Szefie. – Kelnerka weszła szybkim krokiem na zaplecze. – Czy dzisiaj będzie jeszcze żurek? Dużo osób pyta.
– Nie – odparł Jakub. – Zupy dnia tylko do wyczerpania zapasów. Muszę iść – zwrócił się do Karoliny. – Trzeba ogarnąć rzeczywistość, bo w kuchni ciągle coś się zmienia. Klienci napływają i należy ich godnie nakarmić.
– Dobrze. – Skinęła głową. – Ja skończę i jadę szybko do przedszkola. Zobaczymy się jutro. Postaram się nie zjeść wszystkich eklerów, to sobie w przerwie usiądziemy razem.
– Lepiej je schowam – zagroził.
– Nie masz szans – roześmiała się. – W sprawie pysznych ciastek od dzieciństwa mam szósty zmysł.
– Wyzwanie przyjęte – powiedział ambitnie Jakub. Poszedł do kuchni i do wieczora ciężko pracował. Ale na wspomnienie Karoliny co rusz robiło mu się ciepło na sercu.
ROZDZIAŁ 27
Agnieszka dojechała do Krakowa późnym popołudniem. Wysiadła z taksówki i z pomocą kierowcy wyciągnęła pospiesznie spakowane walizki z bagażnika. Nie czuła rąk. Wracały pociągiem i Martynka drzemała na jej kolanach całą drogę. Nie chciała jej budzić, żeby córeczka nie marudziła, ale trzymanie jej w objęciach tyle godzin mocno dało się Agnieszce we znaki.
Nikt nie wyszedł im naprzeciw, choć dała znać, że są w drodze. Widocznie mama nie zauważyła podjeżdżającego pod bramę samochodu. Agnieszka otworzyła drzwi swoim kluczem i w towarzystwie szczebiocącej bez ustanku córki, która doskonale się wyspała, weszła do środka. Postawiła bagaże w przedpokoju i spojrzała w głąb widocznego z tego miejsca pięknego salonu. Znała dobrze to pomieszczenie i każde inne w domu. Wychowała się tutaj. Ale dzisiaj patrzyła na nie zupełnie inaczej. Uderzyła ją niewiarygodna pustka tego miejsca. Czy to z powodu dużych, bardzo jasnych wnętrz, wykończonych w nowoczesnym, nieco chłodnym stylu? A może dlatego, że wszędzie było tak czysto? Nawet jeden zapomniany kubek nie stał na długich błyszczących kuchennych blatach. Poduszki na kanapie ułożone były jak w marzeniu matematyka ze specjalizacją z geometrii. Idealnie równo i proporcjonalnie. Podłogi błyszczały i nawet pod światło nie widać było żadnych śladów stóp, najmniejszej drobinki kurzu. Niczego, co mogłoby sugerować, że ktoś tu mieszka.
To nie był powrót do rodzinnego domu. Miejsca kojarzącego się z dobrymi wspomnieniami. Do ciepłej kuchni pachnącej zupą mamy, do ulubionego koca z czasów podstawówki czy psa biegnącego na spotkanie. To była sterylna willa, którą można co najwyżej sfotografować na potrzeby czasopism wnętrzarskich, pochwalić się, jaka jest piękna, i nic więcej.
Ale chyba była to tylko jej opinia. Martynka szybko znalazła sposób, jak dodać temu miejscu uroku. Zdjęła buciki i w samych skarpetkach zaczęła się ślizgać po błyszczących posadzkach, piszczeć i śmiać się.
– Jesteście. – Mama zbiegła po schodach i złapała wnuczkę w objęcia. Trzymała ją tak długo, aż mała się wyswobodziła i uciekła z powrotem do swojej zabawy.
– Dzień dobry – przywitała się Agnieszka nieco sztywno.
– Dobrze, że jesteś, kochana. Tak bardzo się martwię. – Mama podeszła do niej i również ją uściskała.
– Żadnych nowych wieści? – zapytała Agnieszka. Trochę niezręcznie się czuła w tym bliskim kontakcie. Nie była do tego przyzwyczajona.
– Nic. – Mama ze smutkiem pokręciła głową. – Policja mówi, żeby się na razie nie niepokoić. Ponoć prowadzą sprawę z całym staraniem, ale mijają kolejne godziny i nie wiem, co począć. Nie sposób tak czekać bezczynnie.
– W restauracji go nie było? – zapytała Agnieszka ze słabą nadzieją.
– Nawet na chwilę nie wpadł – odparła szybko mama. – Dzwonię tam co kwadrans i już nie odbierają ode mnie telefonów. Mówią, że dadzą znać, jak coś nowego będą wiedzieć.
– Rozumiem. – Agnieszka podeszła i przytuliła ją. Tym razem było łatwiej. – Nie martw się aż tak bardzo – powiedziała. – Przecież nieraz znikał na całe tygodnie. Powinnaś być przyzwyczajona.
– To co innego – powiedziała dość żałośnie Jowita. – Nie siedział w domu, ale wiedziałam, gdzie jest. Że nic mu nie grozi.
– Przecież ci na nim nie zależy. – Agnieszka nie mogła pojąć logiki tego dziwnego małżeństwa.
– Co ty możesz wiedzieć o życiu? – mama wykręciła się od odpowiedzi.
– Właśnie chyba nic. – Agnieszka się zdenerwowała. – Jestem kompletnie skołowana. Od zera się uczę. Po tym chaosie, jaki panuje w naszej rodzinie, trudno, żeby było inaczej.
– Czego ty chcesz? Jesteśmy szanowanymi, zamożnymi ludźmi. Wielu nas podziwia. Niejeden chciałby mieć to co ty.
– Wątpię. Ale to teraz nieważne. Jak mogę ci pomóc?