Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z tym był ostatnio coraz większy problem. Jakoś nigdzie się nie układało. Siedzenie w restauracji od rana do wieczora nagle przestało mu sprawiać przyjemność. Nie było z kim pogadać na poziomie, wymyślić nowego przepisu, posmakować jakiegoś odkrywczego sosu. Wspólnie harować. Zastępca próbował, jak mógł, przejąć obowiązki Jakuba, ale to zupełnie nie było to.

Do domu też Zygmunt nie miał po co wracać. Żona kompletnie nie reagowała na jego obecność. Nawet nie wychodziła z pokoju, by się przywitać, choć specjalnie głośno trzaskał drzwiami. Musiała go słyszeć. Posiedział sam kilka wieczorów, obejrzał jakieś teleturnieje, próbował seriali, ale nie mógł się wciągnąć. W pustym domu dzwoniła cisza.

Chętnie by pojechał do Agnieszki, choćby i do Gdańska, ale nie zapraszała. Szacował, że pobrana na początku kasa już jej się skończyła. Jednak nie doczekał się spodziewanego telefonu z prośbą o więcej. Ani w żadnej innej sprawie. Kiedy próbował sam dzwonić, dostawał tylko zwrotnego esemesa, że dziewczyny są bezpieczne i wszystko u nich w porządku. To mu jednak nie wystarczało. Chciał czegoś więcej.

Wbił ze złością zaciśnięte dłonie w kieszenie spodni. Cała ta sytuacja coraz mniej mu się podobała. Najgorsze, że ciągle wracały słowa Jakuba. Za każdym razem trudniej było się przed nimi bronić. Czas obmywał jego linię obrony z piasku i kamieni fałszywych argumentów, pod którymi starał się ukryć prawdę. Został tylko nagi szkielet. Pretensje Agnieszki, milczenie żony i odejście Jakuba. Ciekaw był, co u niego słychać, jak sobie radzi, gdzie się podziewa. Ale nie miał odwagi zadzwonić i zapytać.

Ruszył jeszcze szybciej chodnikiem, jakby prędkość mogła wywiać z jego głowy niechciane myśli. Podszedł pod interesującą go restaurację. Zamknięte. Pokręcił ze zdumieniem głową. W sobotę? Przy tak pięknej pogodzie! Dziwił się bardzo. Wydawało mu się, że ktoś tu miał nawet nie najgorszy pomysł. Coś robił. A teraz taki klops. Zamknęli na najbardziej gorący handlowo czas.

Amatorszczyzna – podsumował i zerknął przez szybę. W środku mu się podobało. Wystrój różnił się od tego, który wybrał dla siebie, ale miejsce miało swój klimat. Najładniejsze były kompozycje bukietów. Docenił fakt, że kwiaty nie były sztuczne.

No, no! – gwizdnął. Ktoś tu ma jakieś pojęcie o sprawach. Wiedział, że goście dostają czekoladki z uśmiechem. To też było fajne. Sam by chętnie wstąpił i wypił kawę. Właściwie nigdy tego nie robił. To Jakuba zawsze ciągnęło do innych. Zygmunt wolał się zachwycać własnym menu. Tym razem jednak miał ochotę coś zmienić, ale cóż, było zamknięte.

– Straciliście klienta – pouczył zatrzaśnięte drzwi. Ale czuł, że on sam stracił coś o wiele cenniejszego.

Powoli i niechętnie wrócił do siebie. Spacer mu nie pomógł. Sobota kładła się przed nim niczym płótno szarego materiału. Długie, monotonne i niedające żadnej pożywki dla wyobraźni.

Stanął pod drzwiami swojej najpiękniejszej, wypieszczonej, latami doskonalonej restauracji i nie mógł zrobić kroku. Na samą myśl, że ma tam wejść i spędzić kolejny dzień podobny do tysiąca innych, czuł opór nie do pokonania.

– Co się dzieje? – wyszeptał przerażony i otarł spocone nagle czoło. – Czy to jakaś cholerna choroba? Coś jakby tropikalna. One tak atakują nagle, wywołują gorączkę, dreszcze i osłabiają organizm.

Ale na Boga! Gdzież mógłby się takim świństwem zarazić? Od lat nie był w podróży. Jedyna droga, jaką znał, to pomiędzy magazynem, kuchnią a zapleczem.

Miał ochotę bić pięściami w powietrze. Złapać to, co mu tak nagle uciekło. Nie mógł jednak. Dłonie chwytały pustkę, a ona ogarniała Zygmunta coraz mocniej.

Wokół tętnił rozgrzany pięknym porankiem Kraków. Wawelskie wzgórze pokryte było jasnozieloną trawą, wciąż jeszcze świeżą. Rośliny rwały się ku życiu. Roześmiani ludzie spacerowali, obejmowali się, pędzili do swoich spraw. U stóp zamku, wśród starych zabytkowych zabudowań wszystko zdawało się romantyczne i piękne. Krew szybciej płynęła w żyłach, a marzenia właśnie tutaj wydawały się najłatwiejsze do spełnienia.

A jednak w całym tym pięknie ktoś właśnie poczuł się, jakby go odcięto od wszelkich źródeł mocy i siły, być może nawet życia.

Zygmunt Michalski rozejrzał się wokół. Jego wzrok stracił moc rozróżniania kolorów. Wszystko było dla niego czarno-białe. A nawet gorzej. Szare. Tego dnia po raz pierwszy opuścił swoją restaurację bez słowa wyjaśnienia. Ruszył przed siebie, z każdym krokiem coraz szybciej. Uciekał. Ale nie wiedział przed czym dokładnie. A to sprawiało, że nie mógł określić celu, a tym samym do niego trafić.

ROZDZIAŁ 20

Wcześnie rano Jakub stanął znów przed tymi samymi drzwiami. Podróż zajęła mu trochę czasu, a ze zdenerwowania nie zmrużył nawet oka w samolocie. Cieszył się, że Agnieszka pozwoliła mu się spotkać z córką. Ale nie czuł się całkiem pewnie.

Czy ona znowu coś wymyśli? Czy jest w tym wszystkim jakiś podstęp? Nie mógł tego wykluczyć. Doświadczenia ostatnich tygodni nauczyły go ostrożności. Trochę się też stresował przed tym pierwszym od tak długiego czasu spotkaniem z córką. Dużo pracował, ale jeszcze nigdy nie rozstali się na tak wiele dni.

Położył palec na przycisku dzwonka, czując, jak kołacze mu serce. Znów zabrał ze sobą w pełni spakowaną walizkę ze wszystkimi rzeczami, jakich potrzebował do życia. Nadzieja, że sprawy się ułożą, wciąż się w nim tliła. Wystarczyłby jeden podmuch ciepłego wiatru, by na nowo wybuchła żywym ogniem.

Chyba jednak nie mógł na niego liczyć.

Nie miał pewności, czy nie przyjechał za wcześnie. Agnieszka zwykle lubiła pospać. Miała kłopoty, by zdążyć z Martynką na dziewiątą do przedszkola. W jej życiu jednak wiele się zmieniło.

Otwarła mu drzwi ubrana i z torebką na ramieniu.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała na jego widok. Minęła go w progu i poczuł znajomy zapach perfum. Ta niewidzialna chmura zadziałała jak silne pole magnetyczne i pociągnęła go, jakby był zbiorem metalowych opiłków. Zachwiał się na nogach, ale wyciągnięta dłoń trafiła w próżnię. Agnieszka stała już na klatce schodowej. Spojrzała na jego pękatą walizkę, ale nie skomentowała tego ani słowem. Uśmiechnęła się tylko pod nosem.

Zacisnął usta i zrobiło mu się wstyd. Znowu wyszedł na naiwnego głupca.

– Wychodzisz? – zapytał, żeby oderwać jej pełen kpiny wzrok od swojego bagażu.

– Tak. Skorzystam z okazji, że mam opiekę dla dziecka, i trochę popracuję. Mam zaległości.

– Co robisz? – zapytał zaciekawiony.

– Projektuję – odpowiedziała z wyraźną dumą. – Ale słaba jestem. Brakuje mi doświadczenia. Miałam długą przerwę po studiach, a umiejętności też o wiele mniejsze, niż sądziłam. Ale walczę.

– Cieszę się – powiedział szczerze. Zawsze był zwolennikiem pomysłu, by Agnieszka pracowała. Jej ojciec twierdził jednak, że w jego rodzinie to niepotrzebne.

Westchnął tylko. Denerwować się tym nie miało już sensu.

– Martynka jeszcze śpi – powiedziała Agnieszka. – Wszystko, czego potrzebujesz, znajdziesz w mieszkaniu. Jesteś dostatecznie bystry. Zróbcie obiad i macie cały dzień do dyspozycji. Jeśli nie masz jak wrócić, możesz przenocować na kanapie, ale rano, kiedy dziecko się obudzi, ma cię już nie być. Niedziela to mój czas z córką.

Spojrzał jej w oczy. Było w jego wzroku błaganie, by spróbowała dać mu szansę. Zrozumieć. Ale ona tylko odwróciła głowę. Do Jakuba zaczęło docierać, że naprawdę nastąpiła wielka zmiana. Nić porozumienia się zerwała. Nie miał już dostępu do serca ani umysłu Agnieszki. Obwarowała się tak silnie, że mimo wszelkich podjętych działań nie mógł się przez tę blokadę przedostać.

I nie miał już pewności, czy tego naprawdę chce. Bo co by osiągnął, wdzierając się do jej świata siłą? Nie można przecież zmusić człowieka do miłości.

– Będzie, jak powiedziałaś. Nie dajesz mi żadnego wyboru. Wieczorem chciałbym jednak z tobą porozmawiać. Trzeba ustalić, jak będzie wyglądało nasze dalsze życie.

36
{"b":"690877","o":1}