Struktura obiektów pływających sprawiała, że wenusjańskie wyspy nie miały stałego położenia na globie, a zmianom podlegały nawet ich kształty i rozmiary: niektóre pękały na dwie lub więcej części, by odpłynąć od siebie, inne scalały się mniej lub bardziej trwale. Tak samo niestałe były archipelagi, które raz po raz wymieniały między sobą pojedyncze wyspy lub całe ich zespoły; czasami rozpadały się zupełnie, to znów odtwarzały w innej konfiguracji. Dlatego mapy Wenus wydawano na bieżąco, podobnie jak codzienną gazetę.
Na jednej z największych wysp, obszarem i kształtem przypominającej Grenlandię, zwanej teraz Wyspą Nadziei, zdążono już wznieść monumentalny kompleks miast i osiedli. Trudno powiedzieć, które z tych określeń lepiej oddaje nader złożony charakter tych urządzeń, mających umożliwić ludziom życie w tym obcym dla nich, gorącym świecie. Były to klosze z przezroczystych tworzyw sztucznych wznoszone na planie koła. Teraz podjęto budowę pięciu największych, o średnicach ponad sto kilometrów.
Przy gigantycznej budowie jednego z nich, do której wciągnięto tysiące najnowo-cześniejszych uniwerproduktorów o sprawności podyktowanej wymogami czasu, Bernard odszukał Rem.
Weszli do śluzy. Bernard szybko rozpiął skafander, jakby miał dość radiowego, dialogu i tylko czekał na tę sposobność.
— Dziękuję ci — powiedział głosem drżącym że wzruszenia.
— Za co? — spytała.
— Za Nową Polskę — odparł wolno. — A może się mylę? — dodał po chwili z zatroskaniem w głosie.
Oboje byli stremowani. W ubiegłych dziesięciu latach spotkali się dwa, może trzy razy podczas pracy, a ostatnio rozmawiali wideofonicznie zaraz po śmierci Silvy. Ale to były zaledwie przerywniki. Ber pamiętał Rem z czasów ich miłości przed czternastu laty.
Stwierdził z zachwytem, że wcale się nie zmieniła. Jej wielkie bursztynowe źrenice pałały tym samym magnetycznym blaskiem, którego kiedyś bardzo długo nie mógł zapomnieć. Kręcące się włosy o miedzianym odcieniu fantazyjnie okalały piękną twarz, opaloną na oliwkowozłoty kolor. Cerę miała świeżą, niemal dziewczęcą. Zupełnie jak wtedy… Uświadomił sobie, że jest znacznie starsza od niego i uśmiechnął się na myśl, jakie to przecież nieważne.
— O czym pomyślałeś? — zapytała Rem, aby przerwać kłopotliwe milczenie.
— Czy pamiętasz, jak powiedziałaś kiedyś, że jesteś za stara dla mnie?
— Miałam trzydzieści osiem lat, a ty niecałe dwadzieścia.
— Cóż z tego? Powinnaś była wymyślić jakiś sensowniejszy argument. Albo wyznać wprost, że przestałem ci się podobać. Patrzę teraz na twoją tryumfującą młodość i czuję to jeszcze mocniej.
Rem zamyśliła się. Powiedziała miękko, przyjaźnie:
— Pamiętasz, Ber?
Skinął głową i zamilkł na chwilę… Pamiętał wszystko. Miłość ich po pół roku zakończyła się niespodziewanie. Rem tak chciała i na to nie było rady. W kilka lat później Bernard spotkał Silvę. Potem Rem urodziła córeczkę, którą dziś poznał — dziecko uratowane przez niego z wulkanicznego piekła Antarktydy.
Zamyślił się nad tym wszystkim. Nie ufał przyszłości, serdeczna pamięć natomiast ocaliła dużo jasnych chwil z przeszłości. Wiele z nich rad by wskrzesić. Spojrzał na Rem z wyrzutem sięgającym tamtych lat i szybko opuścił wzrok, nie chcąc, aby dostrzegła żal w jego oczach.
Usiedli na wygodnej ławce pod niewysokim, ale symetrycznie rozrośniętym dębem. Kilkanaście tych drzew tworzyło ładną grupę w obrębie skweru, który okalał uzbrojone zespołem śluz wejście do tego dziwnego miasta. Jeszcze trzy miesiące temu hulał tu wiatr w ciągnących się od nadbrzeża zaroślach wenusjańskie) morwy. Ta morwa niewiele przypominała swoją imienniczkę ani w ogóle jakąkolwiek ziemską roślinę, a potoczna. nazwę zawdzięczała żerowaniu na niej pewnych drobnych zwierzątek snujących nić trwałą jak jedwab. Nie służyła im jednak do okręcania kokonów, tylko do szycia bardzo pomysłowych gniazd.
Skoro tylko ukończono budowę wielkiego klosza przykrywającego na Wyspie Nadziei krąg pod jeszcze jedno miasto, a następnie wyparto stamtąd atmosferę, wprowadzając wyprodukowane na miejscu ziemskie powietrze, zarówno ta niby-morwa, jak wszystkie inne rośliny i zwierzęta zginęły prawie natychmiast. Po oczyszczeniu obszaru z tych żałosnych szczątków zaprojektowano ulice. W ciągu niewielu godzin stanęły ciasno domy z prefabrykatów, przeważnie strzeliste wieżowce, choć na Ziemi od dawna przeważało przytulne, rozproszone budownictwo. Tu jednak chodziło o miejsce, którego wciąż brakowało.
Pomimo drastycznego oszczędzania przestrzeni nie zapomniano o zieleńcach. Porosły je ziemskie drzewa oraz krzewy ze strefy ciepłej i umiarkowanej, chwilowo otulone mikroklimatem kilkadziesiąt razy przyspieszającym procesy wzrostu. Metoda ta, znana od dawna ogrodnikom całego świata, znalazła szerokie zastosowanie przy kolonizacji Wenus. Wprawdzie można było bez kłopotów regenerować powietrze, używając odpowiedniej aparatury, ale człowiek wychowany w uwielbieniu dla przyrody do normalnego samopoczucia potrzebował żywej cząstki krajobrazów swojego świata.
Bernard wpatrywał się dłuższą chwilę w Rem. Oboje tak namacalnie odczuwali ciężar milczenia, które zapadło po ostatnim jej pytaniu i było jakże wymowną odpowiedzią na nie, że Rem wcale nie zdziwiła się, gdy usłyszała drżące niepewnością słowa:
— Powiedz, co będzie z nami?
Czuła się dziwnie. Kiedyś byli razem przez pięć miesięcy. Cóż z tego? Nie umiałaby powiedzieć w tej chwili, czy to krótko czy długo. Tylko jakby niedawno… Zawsze se-lektywna pamięć wzbraniała się rozcieńczyć tamte dni rzeką czasu, która rozwidliwszy swe koryta, dla każdego z nich popłynęła osobno, zgarniając w krąg swych oddziaływań inne treści i inne widoki. Od tamtych czasów wiedzieli o sobie mało. Ileż więcej wiedzieli o katastrofie, która na samym początku przyniosła śmierć Silvie i omal nie pozbawiła życia Giny!…
Rem uprzytomniła sobie w tej chwili, że siedzi przy niej człowiek, z którym nie tylko wiązały ją wspomnienia dawnej miłości. To właśnie on wyzwolił jej córkę z wulkanicznego koszmaru Antarktydy.
Bernard patrzył na przezroczysty sufit gigantycznego klosza okrywającego miasto przesiedleńców. Miasto, które nazywało się Nowa Polska i po wsze czasy będzie tak oznaczone na mapach Wenus.
Nowa Polska…
Może mocniej od innych czul więź ze skrawkiem Europy, z którym jego dziad, William Kruk, związał swe życie. Syn przedostatniego prezydenta Celestii — Bernarda Kruka i Stelli Summerson, ożenił się w roku dwa tysiące czterysta siedemdziesiątym z Polką — Ter Wysocką, i osiadł w Gdańsku, pracując jako ichtiolog w miejscowym Instytucie Oceanograficznym. Tam przyszedł na świat Stefan Kruk, ojciec Bernarda.
Polska…
Przeraził się. Wydało mu się, że tamtej Polski już nie ma, że spalił ją ogień i zalały wody. I że tylko to, co spostrzega naokoło, stanowi Polskę — nową, ale jedyną, bo żadnej innej już nie ma.
Bernard ocknął się jak z koszmarnego snu. Polską istniała przecież jako jeden z obszarów jeszcze nie nawiedzonych przez przeklęte mikroby. Nawet porty i nadbrzeża nie zostały zalane. Gdy poziom oceanów zaczął się podnosić, zagrodzono Bałtyk, łącząc wypiętrzoną tamą Danię ze Szwecją.
Dlaczego Rem nazwała to miasto Nową Polską? Dlaczego? Milczała, a on nie śmiał pytać.
INWAZJA Z KOSMOSU?
Profesor Bandore nawet w ferworze zaciętej dyskusji co pewien krótki czas lustrował swoją „magiczną tablicę”, jak nazywano precyzyjny automat, który analizował meldunki obserwacyjne ze wszystkich pływających wysp i z Ziemi Joersena. Stanowiła ona główne zabezpieczenie przed groźbą rozprzestrzeniania się bakterii krzemowych na Wenus. Zespół konkrytów czuwał nad pracą przyrządów sygnalizujących nierównomierny rozkład temperatury w glebie, zmiany chemiczne, skoki napięć elektrycznych i wzrost lub spadek promieniotwórczości. Chodziło o wykrycie zakażenia bakteriami. Mimo daleko posuniętej ostrożności można było się tego spodziewać każdego dnia; oby tylko w fazie bardzo wczesnej, gdyż penetracja tych mikrobów w głąb gruntu niezmiernie utrudniała późniejszą walkę.