„Magiczna tablica” mieniła się rozmaitymi barwami poszczególnych pól i świetlnych guziczków i tylko cichy szum i leciutkie trzaski mogły u nie wtajemniczonego budzić najgorsze przeczucia. Nie było jednak podstaw do niepokoju. Aparat miał alarmować w razie wykrycia fizykochemicznych zmian związanych z obecnością krzemowych drobnoustrojów, które zaraz po zjawieniu się przetwarzają środowisko w myśl własnych życiowych wymagań.
Bandore zapalał się, uzasadniając swój punkt widzenia:
— Bakterie te nie mogły powstać na Ziemi z wielu względów. Przede wszystkim w naturalnych warunkach naszej planety nie mają żadnych szans rozwoju. To tak, jak byśmy chcieli wmówić w siebie, że na Plutonie zacznie prosperować życie typu ziemskiego przy dwustu kilkudziesięciu stopniach mrozu.
— Silikoki same wytwarzają sobie dogodne warunki — wtrącił Bernard. Egzobiolog nie zwlekał z odparciem zarzutu.
— Cóż z tego? — odrzekł. — Natura jest wprawdzie ślepa i nigdzie nie ma żadnego Wielkiego Mózgu, który by kierował narodzinami światów oraz powstawaniem życia na nich. Jednak nie stanowi ona zlepku przypadkowych rzeczy i zdarzeń bez związku. Ogólny przebieg zjawisk cechuje jak najdalej posunięta logika. Dzieje się tak dzięki powszechnym prawom przyrody, których rodowód staramy się zgłębić, gdyż jest to problem tylko i wyłącznie naukowy.
Zauważ tę logikę: U nas życie powstało z górą trzy miliardy lat temu. Na Wenus też mniej więcej w tym czasie. W obu przypadkach opiera się ono na białku ściśle węglowym bez domieszki krzemu — nie przez jakiś kaprys przyrody, lecz jako wynik warunków panujących na tych globach. Biosfera każdego z nich miała swój własny oryginalny początek: własne odrębne formy wyjściowe współbrzmiące ze specyfiką otoczenia.
Jeśli na Ziemi nie powstały istoty krzemowe, choć potrzebnego tworzywa w postaci krzemu było pod dostatkiem — to właśnie z tej przyczyny. Nonsensem byłoby więc sądzić, że teraz, kiedy życie oparte ściśle na węglu opanowało bez reszty powierzchnię naszej planety, miałyby z jej przyrody wyłonić się krzemowce. Ewolucja od białka węglowego do krzemowego jest niedorzecznością.
— A jak się rodzi biosfera krzemowa?
— Tego nie wiemy. Zwłaszcza pierwsze stadia, formy bezstrukturalne: odpowiednik koacerwatów w biosferze węglowców, to dziewicze pole domysłów. Z pewnością życie to nie powstaje w wodzie, choćby pod dowolnie dużym ciśnieniem, kiedy jej temperatura wrzenia wzrasta maksymalnie do dwustu dwudziestu stopni Celsjusza; silikokom byłoby nadal zimno. Ponieważ narodziny życia — obojętnie jakiego rodzaju — najłatwiej sobie wyobrazić w zbiorowisku cieczy, wolno przypuścić, że prakolebkę tych mikrobów stanowiły jakieś krzemowe oleje mineralne rozgrzane do kilkuset stopni. Na Ziemi nigdy nie było takiego środowiska. Bandore zadumał się.
— Ale przecież sam mówisz — rzucił Bernard — że o pierwocinach żywego krzemu, jeśli wolno tak nieściśle się wyrazić, nie wiemy nic pewnego. Może więc gdzieś na Ziemi istnieją warunki dogadzające takim procesom. Na przykład w okolicach wulkanicznych albo na odpowiedniej głębokości, gdzie temperatura sprzyja temu rodzajowi życia…
— Wydaje się to niemożliwe — przerwał Bandore.
— Dlaczego? — zagadnął Kruk.
— Bo jeśli silikoki mogłyby powstać w obecnej dobie, to w okresach tworzenia się życia, a zwłaszcza wcześniej, klimat naszej planety był dla nich znacznie korzystniejszy.
Bernard nie dawał za wygraną.
— Skąd wiesz, że nie powstały wtedy?
— Skąd wiesz, że jakiś nie znany czynnik, powiedzmy zablokowanie wyjścia na powierzchnię, nie zmusił ich do wegetowania w jakiejś gorącej jamie na głębokości kilku kilometrów?
Bernard urwał uświadomiwszy sobie, że to nie brzmi przekonująco. Egzobiolog sięgnął do argumentów, których należało się spodziewać.
— Ekspansywność oraz, użyję tego słowa, zaradność silikoków, wyklucza taką sytuację. Nie ma cudów, mój drogi. Któż uwierzy, że to świństwo, które teraz potrafi przedrąźyć w ciągu doby kilkanaście metrów najtwardszej skały, przez miliardy lat potulnie siedziało w ziemi jak w pudełeczku?
Profesor Bandore od dłuższego czasu występował z hipotezą najazdu, którą żywo dyskutowano. Twierdził on, że krzemowe bakterie przedostały się na Ziemię z zewnątrz wraz z upadkiem jakiegoś meteorytu, we wnętrzu którego tkwiły miliony lat w stanie anabiozy. Prując atmosferę, bolid ten częściowo zamienił się w parę, a bryła, która spadła, miała tuż pod oblepioną powierzchnią warstwę minerałów rozgrzanych do kilkuset Stopni. Pod wpływem tego bodźca silikoki ożyły. Po ostygnięciu meteorytu, odczuwając dotkliwe zimno, skorzystały ze swych zdolności wydatnego podnoszenia temperatury skał. Nie mogąc utrzymać takiego mikroklimatu w obrębie małej kamiennej bryły, zaczęły drążyć podłoże i w krótkim czasie stworzyły na znacznych przestrzeniach dogodne warunki do życia. Odtąd rozmnażały się w olbrzymich ilościach, atakując kontynenty.
Zapanowało dłuższe milczenie, a Bandore bacznie zlustrował „magiczną tablicę”. Nie spostrzegłszy żadnych podejrzanych oznak znowu skierował wzrok na Bernarda. Ten zapytał, nawiązując do hipotezy swego rozmówcy:
— Ale czy z tych wszystkich okoliczności wynika, że silikoki muszą być przybyszami z innej planety?
— Moim zdaniem tak — odparł uczony. — W ogóle istnieją tylko dwie możliwości: albo te drobnoustroje są ziemskiego pochodzenia, albo kosmicznego. Ponieważ pierwsza wydaje się nieprawdopodobna, zostaje druga. Zresztą nie upieram się przy mojej hipotezie w tej formie, w jakiej ją wyraziłem na początku. Myślę nawet, że silikoki mogły przywędrować do nas niekoniecznie we wnętrzu meteorytu.
— Ale przecież stwierdzono — wtrącił Bernard — że nad okolicą Gór Jodłowych pięć miesięcy przed katastrofą przeleciał okazały bolid. Sejsmografy wprawdzie nie zanotowały jego upadku, lecz niewykluczone, że niewielka masa, utraciwszy prędkość kosmiczną kilkadziesiąt kilometrów nad ziemią, mogła dotrzeć do powierzchni.
— Oczywiście — potwierdził egzobiolog. — Jednakże nie daje to pewności, że meteor spadł, a tym bardziej nie dowodzi, że właśnie on musiał być nosicielem silikoków. Bernard zdziwił się.
— Zbijasz argument przemawiający za twoją hipotezą.
— Myślę obiektywnie. Przy tym bynajmniej nie rezygnuję z przeświadczenia, że te przeklęte bakterie przywędrowały z kosmosu. Dostrzegam wszakże inną drogę, którą mogły przybyć do nas.
Widząc zaciekawioną minę Bernarda, uczony kontynuował:
— Przyszło mi na myśl, że stary poczciwy Arrhenius może miał rację. Nie w generalnej linii swego rozumowania, ale w naszym konkretnym przypadku. Słyszałeś o nim? Bernard przecząco potrząsnął głową. Bandore wyjaśniał:
— U progu dwudziestego stulecia działał szwedzki astronom Svante Arrhenius. Był to okres, kiedy sprawa pochodzenia życia, zwłaszcza w świetle dzieła Darwina, zaprzątała wiele umysłów. Uznając, iż życie na Ziemi ulegało nieustannym przemianom oraz że dzisiejsze zwierzęta i rośliny są wynikiem długotrwałego, nieustannego różnicowania się form, przekształcania się jednych gatunków w inne, nie miano jasnego pojęcia, w jaki sposób to życie powstało, jak wyglądały jego pierwociny i w ogóle jakim sposobem materia martwa przeobraziła się w żywą. Już wówczas ludzie nauki nie dopuszczali nawet myśli o tym, aby życie mogło być cudownego pochodzenia albo istnieć wyłącznie na Ziemi. Gubiono się jednak w domysłach co do samego powstawania życia. Odkrycie w tym czasie „kanałów” na Marsie, które uważano za sieć urządzeń irygacyjnych zbudowanych przez rozumnych włodarzy tej planety, również działało silnie na wyobraźnię. Bandore odetchnął głębiej i opowiadał dalej:
— W takiej atmosferze podniecenia umysłów Arrhenius ogłosił teorię panspermii. Dziś ma ona znaczenie wyłącznie historyczne.
— A przecież brałeś w rachubę możliwość restytuowania jej — wtrącił Bernard.
— Tak — odparł Bandore. — Ale bardzo wycinkowego. Na razie tylko w odniesieniu do krzemowców. Zresztą słuchaj, jeśli cię to ciekawi. Bernard umilkł.