Milczeli dłuższą chwilę, po czym Bernard szybkim ruchem ujął podręczny nadaw-czo-odbiorczy aparat radiowy. Nastawił na odpowiednią falę i czekał sygnału.
Z głośnika popłynął jednostajny szum, przez który nierytmicznie przebijały się ni to warkliwe trzaski, ni to zawodzenia — przeciągłe, niemożliwe do rozpoznania.
Sekundy wlokły się coraz uciążliwiej, a kiedy już splatały łańcuszek minut, Bernard nie wytrzymał: zaczął manipulować gałką strojenia zrazu powoli, a potem coraz bardziej nerwowo. Zmieniał falę — raz, drugi, trzeci. Nie skutkowało. Tylko chwilami mogło się zdawać, że dobiega ludzki głos, jednak zbyt zniekształcony, aby go zrozumieć.
Rozdrażnienie Bernarda udzieliło się Silvie, lecz nie chciała tego okazać. Powiedziała tym łagodniej:
— Spróbuję sprawdzić na moim… Bernard ruchem ręki poprosił ją o ciszę.
Rzeczywiście coś się działo w odbiorniku. Poprzez szumy i trzaski przebijały dźwięki, które można było rozpoznać jako rozmowę. Co pewien czas padały ochrypłe, pojedyncze słowa nie powiązane z sobą.
— …jak Krakatau świadczy, że… — powtórzyła Silva z lękiem w oczach. — Przyrównują dzisiejsze zjawisko do słynnego wybuchu z tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku? Wszak to była najsilniejsza erupcja w czasach historycznych!
— Przyrównują… — powtórzył Bernard machinalnie.
— Spróbuję sprawdzić na moim aparacie — ponowiła Silva. — Może twój jest uszkodzony.
Powtórzyło się jednak to samo. Poszczególne słowa, wynurzające się z chaosu od przypadku do przypadku, nie wyjaśniały niczego. Niektóre zdawały się potwierdzać i wzmagać zagrożenie, lecz łatwo było o błąd w interpretacji.
Bernard podjął jeszcze jedną próbę: odszedł sto kroków i nawiązał łączność z Silva. Aparaty pracowały bez zarzutu. Oboje głowili się, co udaremnia odbiór na większe odległości.
— Może silny wybuch na Słońcu? — spytała Silva; — Pamiętasz, jak kiedyś przez kilka godzin nie mogliśmy z sobą rozmawiać? Byłeś w Japonii, a ja na Grenlandii. Potem wystartowaliśmy prawie równocześnie, rozmijając się w locie. Pamiętasz?
Jakże mógłby zapomnieć! Dokładnie pamiętał miesiąc, dzień, porę dnia. Przytulił ją mocno i pocałował w rozchylone ciepłe usta. Jak w ogromnym perspektywicznym skrócie nad podziw wyraziście stanęły mu przed oczami wszystkie dni, które rzuciły Silvę w jego ramiona. — Czy to nie jest złowieszcze? — pomyślał z nieokreślonym lękiem. — Podobno tuż przed śmiercią człowiek widzi swoje życie właśnie tak.
Silny wstrząs omal nie zwalił ich z nóg. Bernard wparł się mocno stopami w pokryty murawą miękki grunt. Silva patrzyła mu w twarz oczami zalęknionego dziecka. Bladoróżowa łuna nieba odbijała się w jej wilgotnych źrenicach.
— Co to? — zapylała po chwili.
— Nie wiem. To znaczy — poprawił się Bernard — jak widzisz, trzęsienie ziemi. Oczywiście… Tylko nie mam pojęcia, jak to rozumieć, czym je tłumaczyć. W tej okolicy gwałtowny wstrząs tektoniczny?
— Czy to ma związek z tamtym? Wydaje się, że na pewno. Dziewczyna przypomniała sobie, iż Bernard nie może dostać połączenia radiowego z Instytutem Ochrony Człowieka.
— Spróbuj jeszcze przez BS — doradziła. — Chyba że to jakieś zaburzenie jono-sferyczne. Może burza magnetyczna? Może silne rozbłyski słoneczne?
— Wykluczone. Dziś rano nie było żadnego komunikatu.
KATAKLIZM
Zanim Bernard i Silva zdecydowali się polecieć do Bieguna Południowego, odległego o sześć godzin lotu, wiele się zmieniło w przyrodzie: Przerażające znaki na niebie i ziemi nakazywały czujność, rozwagę i szybkość działania.
Jako człowiek dwudziestego szóstego wieku Bernard pojęciem „odpowiedzialność” ogarniał to, co zawierało się w ramach codziennej moralności. Ta zaś za jedyne i wyłączne zło uznawała krzywdzenie drugiego człowieka. Dawno przeminęły czasy wodzów i zdobywców, tyranów i męczenników. Nowy czas był prawdziwą erą człowieka, buj-ności życia i najpełniejszej wolności, której nie krępowało nic prócz nakazów sumienia. Nie musiano kontrolować ludzi, ich pracy i poczynań, gdyż każdy kontrolował sam siebie. Katastrofy pociągające tragiczne ofiary zdarzały się sporadycznie, lecz prawie nigdy nie były zawinione przez ludzi. Stanowiły po prostu złe owoce kapryśnego przypadku i ograniczoności ludzkiej wiedzy. Instytut Ochrony Człowieka rejestrował i badał wszelkie nieszczęśliwe wypadki. Nie miało to jednak charakteru śledztwa, tylko służyło poszukiwaniu sposobów jeszcze skuteczniejszego ograniczenia ich na przyszłość. Bernard Kruk, jako przewodniczący instytutu, koordynował te prace.
Nigdy wszakże dotąd nie zetknął się z kataklizmem na tak ogromną skalę. Nie znał dokładnie istoty tych dramatycznych wydarzeń, a ich rozmiarów zaledwie się domyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może to być katastrofa lokalna.
Najgorsze nadeszło wówczas, gdy podejrzana zorza poczęła przygasać i wreszcie skryła się w nieprzeniknionej ciemności. Już dawno zniknęły gwiazdy. Wszechobecna czerń wchłaniała bliższe i dalsze otoczenie. Bez okularów, przekształcających promieniowanie podczerwone w światło widzialne, nie dałoby się dostrzec własnej wyciągniętej dłoni.
Nastawiwszy okulary na największą jasność nocnego widzenia. Bernard i Silva mogli wprawdzie rozpoznać niektóre przedmioty bardziej odcinające się od otoczenia, lecz w dali, tam gdzie zgasła krwawiąca niedawno łuna, jak zła wróżba rozpanoszyły się słupy dymów (a może chmur?) wrośnięte w ziemię i w niebo niczym gigantyczne drzewa.
Równocześnie występowały zagadkowe, niespokojne zmiany w otoczeniu. Temperatura powietrza wzrastała, i to coraz gwałtowniej. Termometr przekroczył już graniczną wartość dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, charakterystyczną dla terenów objętych nocą polarną. Kiedy osiągnął trzydzieści stopni. Bernard nie miał wątpliwości, że stoją w obliczu przeogromnego wybuchu wulkanu. Można było wnioskować, że mieszkańcy rozległych obszarów zostali zaskoczeni, a w bezpośrednim sąsiedztwie wybuchu nikt nie ocalał. W myślach Bernarda liczba ofiar dwoiła się, troiła, dziesięciokrotniała. Antarktyda — najpóźniej zagospodarowana część świata — nie była zaludniona tak gęsto jak inne kontynenty, gdyż ze względu na specyfikę klimatu znaczne połacie zamieniono w rezerwaty przyrodnicze, a ludzkie osiedla rozgościły się przeważnie pośród przepastnych ogrodów.
Założywszy aparaty plecowe, pospiesznie wzbili się w górę. Bez dyskusji postanowili lecieć do Bieguna Południowego. Pojęcie to miało dwojakie znaczenie. Określało nie tylko geograficzny punkt, przez który przechodzi oś obrotu kuli ziemskiej, gdzie wszystkie drogi wiodą z północy na północ, lecz również piękne, nowoczesne miasto, jedną ze światowych metropolii.
Historia powstania tego miasta wiązała się z wielkimi odkryciami geograficznymi w dwudziestym wieku. W Międzynarodowym Roku Geofizycznym 1957/1958, przeszło pół wieku po zdobyciu bieguna przez Amundsena i Scotta, spotkały się tam — jak wcześniej było uzgodnione — ekipy amerykańskie i radzieckie. Założonej wtedy stacji nie zasypały śniegi, gdyż człowiek miał ją stale w swojej pieczy. Jako placówka badawcza rozrastała się z roku na rok. W początkach dwudziestego pierwszego stulecia była już miastem badaczy osiedlających się tu przeważnie na okres paroletni, najczęściej z rodzinami.
Później, gdy przystąpiono do regulacji klimatu świata, Antarktyda stała się frontem walki z przyrodą i terenem późniejszego z nią przymierza. Nie można było stopić lodowców, gdyż podniosłoby to poziom oceanów o kilkadziesiąt metrów. Zastosowano więc tak zwaną zasadę termosu. Po wstępnych zabiegach częściowej niwelacji gruntu pokryto lody warstwą termoizolacyjną. Na tym nowym podłożu zasadzono leśne rezerwaty, pola uprawne i kwitnące gaje, a pięknie rozbudowująca się stolica szóstej części świata zachowała prostą nazwę z czasów, gdy pionierzy zgrabiałymi z zimna rękami wbijali w lód żelazne słupy i klecili drewniane baraki.
Warunki lotu Bernarda i Silvy stawały się coraz trudniejsze. Dokuczało im gorąco, które przywodziło na myśl suchą piekielną łaźnię. Powietrze było mętne, drobniutki pył wulkaniczny bardzo ograniczał widoczność; tylko chwilami sięgała dwustu metrów — przy nastawieniu okularów podczerwonych na największą ostrość.