Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Przestań bredzić — przerwała i po chwili dopowiedziała:

— Niech ludzie pozostaną ludźmi! Nie chodzi mi o nic więcej. Czyżbyś naprawdę nie pojmował istoty tej walki?

— Pojmuję, że trzeba zjednoczyć wszystkie siły w obronie Ziemi. Silihomidzi z ich mikrobami są jedynym wrogiem, który nam zagraża. Przynajmniej w tej chwili. W obronie Ziemi gotów byłbym zawrzeć sojusz nawet z diabłem z celestiańskich legend.

— A ja nie — ucięła Rem zaczepnie.

— Wiem, co myślisz — odparł Ber z żalem. — Ale czyż nawet dla dobra ludzkości, dla ocalenia ziemskiej kultury nie potrafisz przełamać swego uporu?

— Dobro ludzkości to wolność osobista każdego z nas, nic więcej.

— Ty nie rozumiesz, co znaczy kochać Ziemię! — zawołał Ber, wpadając w patos. —

Może potomkowie Celestian odczuwają to rzeczywiście inaczej. Czy ja wiem… Widzisz, mnie się wydaje, że człowiek oderwany od ojczyzny jest jak ryba wyrzucona z wody. Zmarnieje! Nawet gdybyś jej stworzyła cieplarniane warunki rozwoju. Jesteśmy dziećmi Ziemi! Winniśmy jej wszystko. Wszystko!

— Ziemia jest twoim fetyszem — odparła Rem ze smutkiem. — To właśnie ona winna nam wszystko. Ziemia jest dla nas, nie my dla niej!

Bernard z niepokojem spojrzał w jej oczy. Spuściła wzrok, aby na niego nie patrzeć. Wtedy wyrzucił z siebie szybko:

— A gdyby przyszło ją opuścić na zawsze, oddać w niewolę komuś zupełnie obcemu, to powiedz szczerze, Rem, kochana — spojrzał na nią z miłością — czy z twoich oczu nie upadłaby ani jedna łza? Powiedz!

Zapanowała chwila milczenia. Rem nie była teraz usposobiona do słuchania miłych słów z ust Bernarda. Pytanie ją trochę zaskoczyło, trochę zmieszało.

— Czy zapłakałabym nad utratą Ziemi? Na pewno. Już taka ludzka natura. Opuszczając miejsca, gdzie było nam dobrze, czynimy to z żalem. Oglądamy się jeszcze raz za siebie. We wspomnieniach cierpimy, że czas nie zatrzymał się. Ale życie toczy się dalej.

Przy ostatnich słowach Rem obniżyła głos. Stanęły jej przed oczami wspomnienia sprzed czternastu lat. Za nic w świecie nie chciała, aby Ber się tego domyślił. Zerknęła na jego twarz. Prawie się nie zmienił od tamtego czasu. Czy życie połączy ich jeszcze kiedyś? Czuła, kierowana kobiecą intuicją, że wystarczyłoby jedno czułe słowo z jej ust. Wiedziała, że go nie wymówi, chociaż to byłoby wspaniałe… A przecież oboje byli wolni. Dlaczego nie rozumieli się teraz? I czy ważkie publiczne sprawy mogą trzymać uczucia w ryzach?

Nagle Rem zlękła się, że może jednak wyzna Bernardowi coś, czego nie chciała — przynajmniej w tej chwili. Aby nie przedłużać kłopotliwego dla niej milczenia powtórzyła, że Ziemia jest jego fetyszem. Potem znów nawiązała do Celestii:

— Siłą rzeczy ty widzisz to inaczej. Wiele spraw, które są dla mnie historią i niczym ponadto, ty w pewnym stopniu jeszcze odczuwasz, bo znasz je ze wspomnień swoich bliskich i przyjaciół. To tak jak gdybym rozmawiała z dwudziestowiecznym orędownikiem żywych i świętych dla niego wartości tamtej epoki, dziś zastygłych, niezrozumiałych, pokrytych kurzem dawności. Bo Celestia była integralną cząstką tamtego świata. Tu, na Ziemi, w miarę zmian sposobów życia spojrzenie ludzi na świat i na siebie samych uległo dogłębnym przemianom.

— Ale miłość ojczyzny pozostała — wtrącił Ber nieustępliwie.

— To zrozumiale. Ty kochasz Polskę, ja czuję się Szwedką. Ale kochając swój kraj, nie zawężam tych uczuć do określonego terytorium, zresztą w dwudziestym pierwszym stuleciu powalono słupy graniczne między państwami. Ojczyzna to pewna suma doznań i wrażeń, zdobyczy kulturalnych i cywilizacyjnych zgromadzonych przez wszystkie pokolenia jednego narodu.

— A gdyby żywioły rozpętane przez krzemowców zniszczyły twoją Szwecję? — spytał Ber.

— Nie zniszczyłyby mego ludu — odparła Rem z błyskiem w oczach. — Ojczyznę poniósłby on z sobą w sercu wszędzie. I gdzieś daleko, w warunkach sprzyjających życiu, na innych globach włożyłby wiele sił w tworzenie nowej Szwecji, równie kochanej i równie prawdziwej ojczyzny. Tym razem Bernard zapragnął być złośliwy.

— Jaka jest więc różnica — zapytał — pomiędzy takim ujęciem a starym powiedzeniem: Ibi patria, ubi bene?

— Ogromna! W dawnej epoce powiedzenie to wyrażało orientację kosmopolityczną, oznaczało przekładanie łatwego życia nad ówczesne obowiązki wobec społeczeństwa, w którym się wzrosło.

Bernard zamyślił się.

— Może to wszystko miałoby jakiś sens, gdyby nie pomniki kultury wzniesione na Ziemi i przecież nierozerwalnie z nią związane. Człowiek zupełnie przeobraził oblicze planety. I nie tylko wznosił gigantyczne urządzenia przemysłowo-przetwórcze dla wyzyskiwania bogactw przyrody. To możemy odtworzyć w każdym nowym miejscu, zaspokajając nasze potrzeby w nowych warunkach. Ale któż wyrzeknie się pomników sztuki, w które płomień serc mistrzów wlał niepowtarzalne piękno?

Rem wstała. Ręce jej drżały. Ber uprzedził jej odpowiedź:

— Właśnie w twojej ojczyźnie na skalnej ścianie jaskini oglądałem odkryte kilkadziesiąt lat temu ścienne malowidło. Przedstawia scenę polowania na mamuty. Barwiony ochrą i kaolinem obraz zadziwia świetnym uchwyceniem sylwetek w ruchu, zarówno ludzi, jak zwierząt. Nie żal byłoby ci tego dzieła artysty sprzed trzydziestu tysiącleci?

— Żal — odparła Rem. — I żal by mi było pomnika Ericksena na placu jego imienia w Sztokholmie, gdybyśmy go nie zabrali. Ale jeśliby miało ucierpieć to, czemu Ericksen poświęcił swoje życie: wolność, wolałabym nie żyć.

Ostro zabrzęczał wideofon przyczepiony do ściany kabiny statku-bazy, w którym przebywali. Twarz Franka Skiepurskiego na ekranie krasiły rumieńce gniewu.

— Czekamy na ciebie.

NIC PONAD WOLNOŚĆ

Nigdy za pamięci ludzkiej plac Wolności Człowieka w Warszawie nie był tak zatłoczony. W pół godziny od radiowego apelu brakowało skrawka wolnego miejsca. Ostatni meldunek z Astrobolidu wzburzył umysły na całym świecie do tego stopnia, że rezolucje napływały już także z Wenus i z baz księżycowych, warszawskie zgromadzenie więc miało szczególną wagę. Właśnie zapowiedział swe przybycie Franek Skiepurski. Znając jego radykalizm, wiedziano, że poprosi zebranych o poparcie jego programu ostatecznego rozgromienia wroga. W tragicznej sytuacji Ziemi przyjęcie bądź odtrącenie pomocy Urpian nabierało desperackiej wymowy.

Na placu wrzało jak w ulu. Jedni w skupieniu kontemplowali dziejową chwilę, której wagę trudno było przecenić. Inni przekrzykiwali się wzajemnie jakby w przeczuciu, że to ostatnie minuty swobodnego modelowania historii rozpędzonej jak rakieta. Potem będą już tylko fakty dokonane.

Wśród trzeźwiejszych wypowiedzi wybijał się głos studenta Europejskiej Akademii Biologicznej o górowaniu wiedzy urpiańskiej nad ludzką. Najpierw przytoczył on przykład mido jako symbolu hermetycznej dla nas — gdyż na razie w ogóle nie poznanej — techniki pyłów telesterowanych, stawiającej ewentualną pomoc urpiańska poza wszelką kontrolą. Przechodząc na grunt nauk biologicznych powtórzył tezy z głośnego wykładu profesora tej sławnej warszawskiej uczelni, Józefa Dolniaka, na temat przywróce-nia wzroku Zoe Karlson — by uwypuklić nie tylko znacznie wyższy poziom medycyny urpiańskiej od naszej, lecz także jej diametralną odrębność. Kunszt biologów z Układu Tolimana uwidaczniał się w tym zabiegu jeszcze wyraziściej niż w bardziej spektakularnej umiejętności doboru cech przyszłego ustroju żywego w wyniku syntezy chromo-somalnej genów.

Te ostatnie działania, roztrząsane przez różnych mówców ze względu na ich społecz-nie nader niepokojący charakter, dobrze współbrzmiały z możliwościami biotechnik stosowanych na Ziemi. Już od dawna bez udziału podobnych praktyk nikt sobie nie wyobrażał racjonalnej hodowli zwierząt i uprawy roślin. Natomiast konwencja z dwudziestego pierwszego wieku.zabraniała takich eksperymentów na ludziach. W przeciwieństwie bowiem do zwierząt, u których metodami inżynierii genetycznej możemy nasilić wystąpienie tej cechy, na której nam akurat zależy (jak mleczność u krów albo nieśność kur), biologia nie może przesądzać, jakie psychiczne i fizyczne właściwości człowieka są najbardziej pożądane. Filozofia, znacznie bardziej uprawniona do takich ocen, też nie ma patentu na ludzką doskonałość, bo nieskończenie zróżnicowana jest osobowość człowieka. Nie mówiąc o tym, że dążenie do chociażby względnego ujednolicenia puli genetycznej gatunku ludzkiego mogłoby w przyszłości wystawić populację na śmiertelne zagrożenia, zgoła nie dające się przewidzieć.

89
{"b":"247839","o":1}