Dziewczyna miała zamknięte oczy. Mocno nabrzmiałe, do krwi popękane wargi nieregularnie rozchylała w bolesnym grymasie. Bernard śledził gorący jej oddech. Bardzo nierówny, coraz słabszy puls kazał spodziewać się najgorszego. Zawieszony na szyi MC miał barwę wiśniową.
— Pić! — dobiegł uszu Bernarda cichutki szept.
Nie miał pewności, że go naprawdę słyszał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie uległ złudzeniu.
Zbiornik na wodę był pęknięty i pusty. Pompy nie działały.
Nie było czasu na szukanie wody. Choć upał nieznacznie zelżał, a powietrze trochę się oczyściło, złe wieści nie pozwalały zostać tam dłużej. Zaraz po wylądowaniu Bernard spotkał dwie studentki, które na chwilę przerwały podróż powietrzną do Dancji, portu z przeciwległego wybrzeża kontynentu. Można było wnioskować z ich relacji, że niespełna sto kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali, nastąpiło pęknięcie gruntu połączonego z wylewem olbrzymich ilości lawy. Na razie skośnie wiejący wiatr ratował ich przed skutkami nowego kataklizmu. Chociaż potoki lawy mogły nie dojść do miejsca, w którym przebywali obecnie, jednak przy zmianie kierunku wiatru należało spodziewać się znacznego podwyższenia temperatury. Groziło to również dalszym zanieczyszczeniem atmosfery szkodliwymi gazami.
Mózg Bernarda pracował gorączkowo. Ze względu na stan zdrowia Silvy powinien był jak najprędzej lecieć z nią do walki. Co prawda automat, noszony pod skórą przez każdego człowieka, dokonywał z chwilą ustania pracy serca zastrzyku przedłużającego stan śmierci klinicznej do czterdziestu kilku godzin, ale była to niewielka pociecha.
Nie ulegało wątpliwości, że Silva umiera. Próby przywrócenia jej do przytomności nie powiodły się. Zapas paliwa w aparacie plecowym ledwo wystarczał na dotarcie jednej osoby do Bieguna Południowego, i to przy umiejętnym gospodarowaniu oraz dużej szybkości podróżnej.
W związku z dezorganizacją wywołaną przez kataklizm trudno było liczyć na uzupełnienie paliwa po drodze. Bernard długo rozważał, jaki kierunek lotu obrać. Mógł utknąć z pustym silnikiem w jakiejś niebezpiecznej okolicy. Obawy jego potęgował fakt, że dalekie huki, których kierunek trudno było ustalić, wskazywały na niepokojący rozwój wydarzeń.
Wniósł Silvę do wnętrza willi i ułożył na tapczanie. Była nieruchoma, żadne iskierki życia nie tliły się w matowej, a dziwnie czerwonej twarzy. Obrzuciwszy wzrokiem MC, zadrżał: jeszcze przed chwilą jarząca się tarcza była teraz czarna, co oznaczało śmierć kliniczną. Słabo świecący punkt w środku uspokajał, że aparatura działa, zapobiegając rozpadowi tkanek.
Tuż przed startem przyłożył dłoń do policzka dziewczyny. Wydawało mu się, że jest jeszcze gorętszy niż przedtem. A w każdym razie znacznie bardziej od otaczającego powietrza. Choć nigdy nie interesowała go medycyna, nie chciał uwierzyć, że gorączka podnosi się nadal w stanie śmierci klinicznej. Trudno było jednak zaprzeczać faktom.
Jeszcze bardziej przerażało Bernarda, że musi zostawić Silvę samą, nieświadomą własnego istnienia pośród tego nieszczęsnego pustkowia, gdzie nagła katastrofa wymazała zieleń drzew, stłumiła głosy ludzi, brzęczenie pszczół, śpiew ptaków i odarła niebo z czaru gwiazd.
OBOWIĄZEK
— Colibrea pogrążyła się pod ziemię. Ocalała część Północnego Przedmieścia. Głębokość obsunięcia ponad sto metrów. Dno zapadliny wypełniła lawa…
— Jak szybko wypełniła? — zapytał porywczo Franek Skiepurski.
Na ekranie wideofonu zatroskaną twarz młodego człowieka pokryły bruzdy namysłu.
— Chyba natychmiast — odrzekł niepewnie.
Franek siedział nieruchomo przy biurku. Nie byt to pierwszy meldunek tego typu. Co gorsza, wszelkie dane kazały przypuszczać, że nie ostatni.
— Czternaście zespołów ratowniczych w rakietach B-X, dziewięć typu C-4 i statek księżycowy uczestniczące w ewakuacji okolic zniszczonej Malwy nie wróciły do bazy i nie dają znaku istnienia…
Spieczone od gorąca wargi wyrzucały te słowa szybko, monotonnie, na pozór beznamiętnie.
Franek myślał gorączkowo o wydarzeniach tragicznych i niepojętych, które toczyły się jak lawina w ciągu ostatnich godzin, przygniatały swoim ogromem, oszałamiały. Centralny konkryt, czyli zespół mózgów krystalicznych znajdujący się właśnie w Biegunie Południowym, był przeciążony zadaniami podawanymi mu gorączkowo przez wielu uczonych. Elektroniczny kolos przeprowadzał nieprzerwanie drobiazgową analizę sytuacji, wypluwał mową świetlnych wykresów wnioski, domysły, propozycje, lecz mimo to nie mógł zadowolić swoich odbiorców. Chwila nie miała sobie równych w ludz kiej pamięci. A nawet w ludzkiej historii! Uczeni wymagali od siebie dużo, od centralnego konkrytu jeszcze więcej, a mimo to tajemnica straszliwej katastrofy, w zasięgu której pod burą dymną zasłoną leżała trzecia część kontynentu, wciąż pozostawała zagadką. Ziemia, ziejąca ogniem, zapadająca się gwałtownie, to znów strzelająca w górę całymi kilometrami sześciennymi skał, zdawała się żywym potworem opętanym żądzą mordu.
Niszczycielski oddech wulkanu nie zdążył jeszcze dotrzeć do Bieguna Południowego i poza silnym, upalnym wiatrem nie dostrzegano żadnych anomalii w przyrodzie. Olbrzymia lampa jądrowa, wisząca na wysokości dwóch kilometrów, oświetlała go — jak każdej nocy polarnej — białym dziennym światłem. Gdyby nie mrowie ludzkie ogarnięte grozą, nic by nie zakłócało spokoju tego miasta o harmonijnej, pięknej architekturze.
Przestronne arterie i rozległe place roiły się od przyjezdnych z połowy kontynentu, którzy w ostatnim momencie opuścili zagrożony obszar, tu spodziewając się znaleźć bezpieczny azyl, wyjaśnienie niepojętych zjawisk, obronę przed rozprzestrzeniającym się kataklizmem.
Niektórzy patrzyli na uroki otoczenia tak, jak gdyby chcieli po raz ostatni wrazić w pamięć wszystko to, co za chwilę stanie w morzu dymu i ognia. Silny blask sztucznego dnia, który mimo pogodnego nieba uniemożliwiał widzenie gwiazd, nie pozwalał również ocenić, czy ściana dymów, o której wiedziano, że jest odległa najwyżej o trzysta kilometrów, przybliża się czy też cofa napierana przez wiatr. Niemal zupełny brak łączności radiowej z terenami objętymi kataklizmem wzmagał lęk i osamotnienie przybyszów. Stwierdzono gwałtowny wzrost promieniotwórczości na obszarach objętych katastrofą, co z kolei silnie jonizowało powietrze. Wciąż doskwierał brak szczegółowych informacji.
Jedynym źródłem danych o ruchach obłoków pyłu i dymu były kosmiczne stacje naukowe, a zwłaszcza sztuczne księżyce, których orbity przebiegały nad Antarktyda. Ostatnio napływały uspokajające wieści: dymna ściana pod wpływem bocznego wiatru powoli, lecz nieustannie cofała się.
Napływały też regularne meldunki ze wszystkich stacji sejsmologicznych. Z miejscowości, gdzie zakłócenia uniemożliwiły łączność radiową, raporty posyłano rakietami. Według tych wszystkich doniesień wstrząsy podziemne występowały rzadziej i były słabsze, a ponadto bardzo oddalone. Nie nadchodziły wiadomości o sile wybuchów nowo utworzonych kraterów. Ogólne zagrożenie Bieguna Południowego oraz afrykańskich i australijskich południków przebiegających przez Antarktydę zdawało się zmniejszać.
Taką sytuację zastał Bernard, gdy — półżywy z wyczerpania i niepokoju o Silvę — ciężko opadł na taras Instytutu Ochrony Człowieka.
Jakże tragicznie przeżywał swą decyzję pozostawienia Silvy w stanie śmierci klinicznej na zagrożonym obszarze! Powinien łatwo ją odnaleźć, bo zaznaczył na mapie dokładnie współrzędne, ale to nie zmniejszało jego obaw. Nie wiedział, co zastanie w Biegunie Południowym, a przecież powinien natychmiast wysłać po Silvę rakietę sanitarną.
Franek powitał Bernarda z głęboką ulgą. Od początku tragicznych wypadków stracił z nim kontakt; nawet nie wiedział, czy żyje. Kierował wprawdzie ak<ją ratowniczą jako jego zastępca i by! zdecydowany czynić to w dalszym ciągu, ale wciąż nurtowała go obawa, czy działa dość sprawnie. Nie bał się odpowiedzialności, którą wypadki obarczyły właśnie jego, lecz był przeświadczony, ze Bernard jako świetny organizator lepiej zapanuje nad sytuacją.