Bernarda łączyły z Frankiem więzy serdecznego koleżeństwa. Teraz w jego towarzystwie nie czuł się tak samotny. Uważnie słuchał relacji z wydarzeń ostatnich godzin. Liczby ofiar niepodobna było ustalić nawet w przybliżeniu. Paruset uczestników ekip ratowniczych zaginęło bez wieści. Zapewne większość spośród nich nie żyła.
Z niektórymi obszarami ogarniętymi klęską udało się już nawiązać łączność radiową. Najbardziej dziwiło, iż związek pomiędzy zniszczeniami wywołanymi działalnością wulkaniczną a promieniotwórczym skażeniem pozostawał nadal zagadkowy. Należało sądzić, że istniał chociażby ze względu na równoczesne wystąpienie obu zjawisk. Niemniej nasilenie ich było bardzo różne w rozmaitych miejscach. Nadto pewne tereny sąsiadujące z wybuchem wulkanu nie były skażone, gdy tymczasem niemal na przedmieściach metropolii ujawniono spore obszary o silnym natężeniu promieniowania. W najbliższych godzinach trzeba było określić i zasięg, i tempo rozprzestrzeniania się ogniska radioaktywności.
O sytuacji w rezerwacie przyrody, opodal którego Bernard zostawił Silvę, informacje były fragmentaryczne. Pochodziły bądź od ratowników, którzy przelatywali nad tymi obszarami, bądź też od uchodźców posługujących się aparatami plecowymi.
Liczba meldunków rosła z każdą minutą. Przeważały prośby o ewakuację. Ale tylko w nielicznych przypadkach wysyłano ratowników, ponieważ wciąż ich brakowało. Niektóre pojazdy wracały z dużym opóźnieniem, inne w ogóle nie wracały. Niemal równocześnie z przybyciem Bernarda odleciał ostatni zespół pojazdem powietrznym mogącym zabrać dwudziestu pięciu ludzi. Spodziewano się powrotu kilku dużych statków, lecz tylko od jednego dotarła wiadomość, że wyląduje wkrótce z transportem uchodźców.
Bernard gorączkowo badał wszystkie te sprawy. W jego wyobraźni wciąż odżywała tragiczna chwila pożegnania Silvy. Czekała otoczona pustką, na kilkadziesiąt godzin zabezpieczona zastrzykiem przed groźbą zapadnięcia w nieodwracalny stan śmierci biologicznej. To dodawało mu teraz otuchy, że zdąży. Musi zdążyć!
Miał jednak czym niepokoić się poważnie. Gdy znajomemu lekarzowi, który tego dnia dyżurował w instytucie, wspomniał o wzroście gorączki Silvy już po zarejestrowaniu przez konkryt śmierci klinicznej, ten pokręcił głową z niedowierzaniem.
Położenie jego było o tyle kłopotliwe, że musiał sprostać jednoczesnemu wykonywaniu dwóch całkiem odrębnych zadań. Kierował rozkładem lotów ratowniczych, co wymagało dużej elastyczności w modyfikowaniu decyzji pod naporem sytuacji zmieniającej się z minuty na minutę, a ponadto zdalnie sterował inteligentnym łazikiem wysłanym po Silvę.
Obrawszy taką drogę ratowania ukochanej, nie miał sobie nic do wyrzucenia. Posianie po nią załogowej rakiety wprawdzie załatwiłoby sprawę szybciej, uważałby to jednak za nadużycie swego stanowiska. Najmniejsze bowiem statki ratownicze, przeznaczone dla czterech osób, w ekstremalnych warunkach mogły pomieścić trzynastu pasażerów. Z okolic natomiast, gdzie zostawił Silvę, nie miał na razie żadnych wezwań.
Gdy wrócił Franek, który przez jakiś czas przyjmował pojazdy przywożące ofiary kataklizmu, Ber powierzył mu koordynowanie kursu rakiet i w ten sposób mógł zająć się tylko prowadzeniem łazika.
Był to aparat na tyle samodzielny, że w normalnych warunkach z powodzeniem dawał sobie radę bez jakiejkolwiek kontroli. Teraz jednak, z uwagi na pośpiech. Bernard chciał mu dopomóc w dotarciu do celu.
Usprawiedliwia! się przed samym sobą — nie bezpodstawnie — że prowadząc robota na trasie paruset kilometrów, zdobędzie lepsze rozeznanie w rozwoju wypadków. Nadto mógł nawiązać kontakt z ludźmi na szlaku, udzielić pomocy im samym bądź dowiedzieć się o jeszcze innych potrzebujących ratunku.
Po dotarciu natomiast do Silvy ingerencja w działania podejmowane przez łazik była nieodzowna. W chwili wysyłania go Bernard nie rozporządzał żadnym wyspecjalizowanym radiozwiadowcą z wbudowanym odpowiednim wyposażeniem diagnostycz-no-terapeutycznym. W tej sytuacji lekarz poradził mu nie opóźniać akcji i wysłać zwykły łazik szperacz nastawiony na odszukanie chorej i jej pospieszny transport. Umówili się, że, z chwilą dotarcia aparatu do Silvy, lekarz zbada ją zdalnie i w razie potrzeby za pomocą łazika przeprowadzi jakiś zabieg leczniczy, do czego pod ludzką.kontrolą był zdolny każdy automat zwiadowczy.
W chmurach pyłów, które coraz częściej okrywały wszystko nieprzeniknioną zasłoną, pagórkowaty krajobraz tańczył w oczach. Z burych, gęstych mgieł chwilami wyłaniały się sygnalizatory i wejścia do szybów świadczące o tym, że pod uprawną ziemią pracują potężne zestawy automatów obsługujących kombinaty przemysłowe, które na miejscu przetwarzają skarby kopalne tych obszarów.
Przy wzrastającej liczbie mieszkańców Ziemi trzeba było raz na zawsze rozładować zagęszczenie na jej powierzchni. Hasło: „Pod ziemię!” objęło przemysł, laboratoria, wielkie biblioteki książkowe, szpulowe i komputerowe oraz wszelkie urzędy. Alarm podniesiony z tego powodu przez zbiurokratyzowanych urzędasów skwitowano wzruszeniem ramion. W skali światowej akcja ta zwolniła miliony kilometrów kwadratowych powierzchni, dotąd marnowanej na urządzenia nie wymagające ani uśmiechu słońca, ani oddechu wolnej podniebnej przestrzeni.
Teraz jednak nic nie przypominało tu krajobrazu sprzed katastrofy. Rozległy i piękny kraj, jeszcze wczoraj tętniący bujnym życiem, wyludnił się całkowicie. Gorąca pustynna śmierć objęła we władanie wszystko, co tak niedawno było właśnie symbolem życia.
Bernard określił na mapie położenie i zmarszczył brwi. Czyżby zabłądził? Znajdował się nad rezerwatem polarnym. Blisko dwieście kilometrów dzieliło go od willi, w której zostawił Silvę.
Siedział nieruchomo kilkadziesiąt metrów pod ziemią w jednej z kabin Instytutu Ochrony Człowieka i nie spuszczał oczu z przestrzennego ekranu; odnosił wrażenie, iż coraz mniej panuje nad łazikiem.
Zamglone kontury krajobrazu, oglądanego z małej wysokości, chwilami zlewały się w bezkształtną masę. Kiedy całkowicie rozpłynęły się w czerni. Bernarda ogarnął niepokój.
Specjalny system przekaźników radiowych sprzęgniętych ze stacjami kosmicznymi pozwalał kierować łazikiem nawet przy znacznej jonizacji powietrza. Jednak w każdej chwili łączność mogła się pogorszyć, a nawet całkowicie zerwać. Wskazywały na to gęste chmury pyłów, przez, które robot radiozwiadowca mknął teraz do wyznaczonego celu. Promieniotwórczość powietrza związana była przypuszczalnie z zanieczyszczeniem popiołami wulkanicznymi.
A tymczasem najświeższe meldunki przerażały, były wręcz apokaliptyczne. Jedno z miast zostało naraz wyrzucone w powietrze, powstały na jego miejscu potężny krater zalała magma, obszar zaś wokół niego zasypały pyty wulkaniczne. W promieniu siedemdziesięciu kilometrów nikt nie ocalał. Dwa mniejsze osiedla zostały w krótkim czasie pokryte lawą, która wdarła się również do największej na kontynencie przetwórni węgla kamiennego, doszczętnie niszcząc podziemne urządzenia kombinatu.
Rozmiary katastrofy pogłębiało wyraźne już gdzieniegdzie topienie się lodowca grubego miejscami na trzy kilometry. Tworząca się w ogniskach wybuchów wulkanicznych para wodna pod olbrzymim ciśnieniem wysadzała zwały lodu, które całymi kilometrami sześciennymi strzelały w górę. Wprawdzie ten rodzaj straszliwych wybuchów na razie ominął rezerwat przyrody, ale któż mógł zaręczyć, że podobne zniszczenia lada chwila nie ogarną tamtych okolic?
Bernard raz po raz ocierał chustką kroplisty pot spływający mu po czole i policzkach: jego oczy roziskrzyły się nagłą nadzieją. Przetarł powieki wierzchem dłoni dla nabrania pewności, że nie śni. Oto wszechwładna na obrazie ciemność ustąpiła raptownie. Miejsce jej zajęła szeroka płaszczyzna, wprawdzie monotonna szarością osadzonych pyłów, lecz dokładnie widoczna, podobna z góry do jednobarwnej kołdry, którą przykryto uśpiony świat. Niska tundrowa roślinność gdzieniegdzie strzelała kępkami w górę.