— Ty się nazywasz Kruk, prawda?
— Tak — odparł Bernard.
Nie zdziwił się tym pytaniem. Wielu ludzi znało go przecieżz telewizji, zwłaszcza w ostatnich miesiącach.
— Uratowałeś mi życie — powiedziała bardzo naturalnie.
Akcja, którą Bernard kierował w ciągu minionego roku, ocaliła od śmierci całe zastępy ludzi. Ewakuowano przecież miasta. Ba, w późniejszym okresie nawet kraje i rozległe połacie kontynentów. Czy jednak on sam, bezpośrednio, uratował komuś życie? Czul się zażenowany oświadczeniem nie znanej mu dziewczynki. Ona zaś podjęła:
— To było tak: Pojechaliśmy z nauczycielem całą klasą na Ziemię Galileusza. Była to wycieczka. Na tydzień. Bo ty nie wiesz, że ja mieszkałam u mamusi w Afryce. W takim dużym, starym mieście, które się nazywa Johannesburg. Kiedy tam zaczęło być źle, to mamusia zabrała mnie do Europy.
Mała odsapnęła chwileczkę.
— Aha, ale mam powiedzieć, jak uratowałeś mi życie. To było rok temu, jak mówisz. Pierwszy raz widziałam noc polarną. Strasznie mi się podobało, że tak bez przerwy trwa noc, że nie świta. Ale gdzieś daleko zaczęło się rozjaśniać i powiedziałam, że świta. Ja pierwsza to powiedziałam. Zdziwiłam się i inne dzieci też się zdziwiły, bo nauczyciel nam mówił, że będzie noc przez ten tydzień naszej wycieczki i później jeszcze przez cały miesiąc. A teraz nauczyciel też powiedział, że Io nie świta. Ale nie umiał nam wytłumaczyć, dlaczego tam daleko niebo jest różowawe…
— Patrzyłaś wtedy na gwiazdy? — przerwał Bernard nieoczekiwanie.
— A jakże, patrzyłam. Były ładne. Potem już nigdy nie oglądałam takich ładnych gwiazd.
On też patrzył. I Silva patrzyła. Patrzyła w te same gwiazdy i chciała polecieć tam, daleko, razem z nim.
Dziewczynka ciągnęła opowiadanie:
— Potem nie było gwiazd. I nic było powietrza. Tylko okropny kurz, od którego się krztusiłam. Nauczyciel powiedział, że musimy czekać na rakietę, która nas zabierze. Czekaliśmy bardzo długo. Nie wiem ile godzin, ale bardzo długo. Już staliśmy po kolana w tym kurzu, który był gorący, aż parzył nogi. Później, w domu, leżałam w łóżku, a mamusia smarowała mi nogi maścią i owijała bandażem. Były takie brzydkie, czer wone i skóra z nich schodziła. A w tym kurzu nie mogliśmy się położyć, bo nauczycie! powiedział, że udusilibyśmy się. Teraz już Bernard nie słyszał słów dziewczynki. W myślach wrócił do wspomnieli z tamtego dnia.
— Dlaczego tak późno przysłałeś po nas rakietę? — uparcie pytało dziecko.
— Nie mogłem wcześniej — odparł Bernard z wysiłkiem. Dziewczynka wciągnęła powietrze i powiedziała rezolutnie:
— Ale uratowałeś mi życie. A wiesz, od kogo to wiem? Od mamusi. Mamusia powiedziała mi wtedy, że właśnie ty uratowałeś mi życie. I przykazała, abym to zawsze pamiętała.
Bernarda opadły wspomnienia. Rok temu siedział przy biurku w Instytucie Ochrony Człowieka wraz z Frankiem Skiepurskim. Ze Wszech stron nadciągały meldunki: rozpaczliwe wołania o pomoc. Czekał powrotu rakiet. Na razie wszystkie były w akcji. Myślał wtedy o Silvie, która leżała bezbronna w samotnej willi, w pobliżu rezerwatu zamienionego w martwą pustynię pyłów wulkanicznych. Myślał o tysiącach ludzi konających z duszności, pragnienia, wyczerpania; myślał o całych miastach, daremnie oczekujących ewakuacji, i znowu o Silvie. Nerwowo przekładał plik kartek. Jedna z nich podawała miejsce pobytu studenta z Sydney, który wybrał się na samotną wycieczkę. Czekał w rezerwacie przyrody polarnej zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od Silvy. Bernard zastanawiał się, czy posłać po nich oboje mający przybyć pojazd. Odłożył kartkę. Potem natrafił na informację o wycieczce trzydziestu uczniów z Johannesbur-ga. Nauczyciel określił w meldunku sytuację dokładnie tak jak opowiadała dziewczynka. Nadleciała właśnie rakieta — jedyna, jaką rozporządzał.
Rakietę wysłał po dzieci. Przybyły szczęśliwie, cała trzydziestka z nauczycielem. A jedno z nich stało teraz przy nim i mówiło po prostu: — Uratowałeś mi życie.
— Jak się nazywasz? — zapytał Bernard.
— Gina Hammersted — odpowiedziała. Bernard przybladł.
Niewiele brakowało, abyś była moją córką — pomyślał. A głośno powiedział;
— Twoja mamusia ma na imię Rem, prawda? Dziewczynka energicznie skinęła głową.
— A gdzie mama jest teraz? — spytał.
— Na Wenus. Właśnie lecę do mamy.
.— Do mamy… — powtórzył Bernard w zamyśleniu. Po chwili dodał:
— Znam twoją mamę od bardzo dawna. Dawniej niż ty chodzisz po świecie. Masz takie same miedziane oczy jak mama.
— Wiem o tym — odparła Gina z dziewczęcą zalotnością.
Bernard wpadł w pogodniejszy nastrój. Trochę ubawiła go mała. Znał ją zresztą z fotografii, lecz jako trzyletniego szkraba. W ostatnich latach widywał Rem rzadko — na różnych konferencjach, i to przeważnie za pośrednictwem telewizji. Wiedział, że prędzej czy później spotkają się. Teraz zapragnął, żeby to nastąpiło jak najprędzej.
— O czym wiesz? — zapytał matą przekornie. — Ze masz oczy jak mama, czy że ja twoją mamę znam.
— Wiem i jedno, i drugie — oznajmiła. — Mamusia nieraz mówiła o tobie.
— Doprawdy? — wyrwało się Bernardowi. Był szczerze ucieszony tą wiadomością.
NOWA POLSKA
Wobec wzmagającego się zaciekawienia planetą Wenus, na którą przeniesiono już sporą część ludzkości, korespondent wychodzącego w Warszawie „Magazynu Międzygwiezdnego” przeprowadził wywiad z profesorem Adamem Bandore, który jako astronom i egzobiolog, równie zamiłowany i jednakowo kompetentny w obu tych dziedzinach, należy do czołowych znawców przyrody Wenus, a zwłaszcza tamtejszego życia.
— Nawet najzagorzalsi przeciwnicy ingerowania w dziką dotąd, me skażoną cywilizacją naturę na Wenus nie mogą teraz generalnie przeciwstawiać się postępującemu tam osadnictwu, a tylko pragną modyfikować je, na przykład budując wielkie sztuczne wyspy, w rodzaju dryfujących promów, nakryte laką samą kopułą jak wyspy naturalne. Zapobiegłoby to katastrofalnemu niszczeniu tamtejszego życia. Tymczasem korespondent ”Szperacza Nowości” zamieścił w ostatnim numerze tego pisma spekulacje, czy udałoby się pójść na kompromis. Chodziło o takie połowiczne zmiany warunków klimatycznych pod kloszami, by znośnie czuli się w nich zarózcno ludzie, jak wenusjańskie rośliny i zwierzęta. Czy popierasz te dążenia?
— Nie chciałbym urazić ani ciebie, ani wspomnianego publicysty, ale pytanie jest źle postawione. Cóż tu można popierać bądź zwalczać? W tym przypadku połowiczne zmiany środowiska pociągnęłyby niechybną zgubę wszelkich ustrojów żywych z obydwu planet.
— Autor tego artykułu powołuje się z jednej strony na powstanie obu biosfer w zbliżonych warunkach fizykochemicznych, z drugiej zaś podkreśla zwielokrotnienie możliwości inżynierii genetycznej, jeśli sięgniemy do technik stosowanych przez Urpian.
— Poruszasz dwie różne sprawy. Istotnie klimat Praziemi sprzed czterech miliardów lat, kiedy w jej oceanie przepojonym związkami organogenicznymi powstawały pierwociny życia, przypominał — choć niezupełnie — dzisiejszą.Wenus. Był jednak wyraźnie chłodniejszy, atmosfera zaś zawierała tylko śladowe ilości tlenu. Wszakże od tamtych czasów zarówno klimat Ziemi, jak życie na niej, przeszły tak olbrzymią drogę, że wszelkie porównania tracą sens. Być może ówczesne praorganizmy, a nawet ich potomkowie miliard lat później jako tako rozwijaliby się na teraźniejszej Wenus, ale to nie ma praktycznego znaczenia.
Co do drugiej sugestii, mam nadzieję, że nikt nie myślał poważnie o przekształcaniu ludzi; o kolejnym wypróbowaniu syntezy chromosomalnej, która wywołała tyle wrzawy i oburzenia… Jeśli zaś chodzi o organizmy wenusjańskie, sprawa też nie wytrzymuje krytyki. Po pierwsze, brak czasu na taką akcję w skali biosfery. Po drugie, byłoby to coś równie karykaturalnego jak obdarzanie człowieka zmysłem radiowym oraz psychiką obcych kosmitów. Sensowniejsze wydaje się tworzenie szczelnie izolowanych rezerwatów morskich i lądowych, bardziej przypominających przeogromne wiwaria o po wierzchni co najmniej setek hektarów, jako pierwotnych siedlisk z zachowaniem naturalnych warunków.