— Czemu jednak po zestaleniu się skały osadowej silikoki zaraz nie przeszły w stan czynnego życia i nie podjęły swej gwałtownej działalności, jak to czynią obecnie?
— Silihomida i silikoki wrzucasz do jednego worka. A tego powinniśmy się wystrzegać, póki nie odkryjemy rodzaju powiązań między tymi gatunkami, wzajemnie różniącymi się chyba tak dobitnie jak pierwotniak i człowiek.
— Masz słuszność. Zbyt pochopnie potraktowałem silikoki jako cos w rodzaju flory bakteryjnej stale obecnej w naszym przewodzie pokarmowym.
— Tymczasem one potrafią zachowywać się bardzo rozmaicie w warunkach całkiem podobnych. Nie chciałabym być źle zrozumiana, lecz tak twierdzą zwolennicy najnowszej hipotezy Bandorego: w pewnych przypadkach funkcje życiowe krzemowych mikrobów wydają się podporządkowane woli jakiejś istoty rozumnej. — To wielka rewelacja. Ale znowu wrócę do źródła, czyli do Silihomidów: czy możesz przytoczyć konkretniejszy dowód ich istnienia poza niezbyt czytelnymi szczątkami czegoś zniszczonego przez mido na wyżynie Ahaggar?
— Tak. Nawet z tego samego pola walki. Wśród szczątków wyspy latającej udało się odnaleźć krystaliczne zapisy, z których część nie była zbytnio zatarta. Otóż obserwacje kilku łazików zdają się wskazywać, że na zakażonym obszarze zetknęły się z jakimiś większymi istotami węglowo-krzemowymi. Mają one cały pęk ruchliwych odnóży i coś w rodzaju niekształtnego tułowia.
— Dlaczego mówisz oględnie, że ”obserwacje zdają się zakasywać”?
— Łaziki pracowały w nader trudnych warunkach. W taśmach jest wiele zniekształceń, a przede wszystkim obraz zakrywają często obłoki gazowe do tego stopnia, że wahaliśmy się, czy nie wchodzą w grę jakieś złudzenia optyczne. Wszak wiemy, że sili-koki już niejednokrotnie przejawiały zorganizowane działanie, na przykład wyrzucając kierunkowo rozpalone gazy i lawę.
— Na czym więc opieracie przypuszczenia, ze mogą tu działać Silihomidzi?
— Sposób natarcia na północny odcinek frontu i latającą wyspę stwarza wie)e przesłanek przemawiających za tą hipotezą. Dobrze tłumaczy ona zresztą fakt, że silikoki zaatakowały przede wszystkim mnie osobiście, jakby wiedząc, że właśnie ja kieruję konkrytem. A przecież konkryt wykonuje pracę analityczno-syntetyczną, która nie rzuca się w oczy. Jest niejako mózgiem, a nie wykonawcą. Pojąć strukturę organizacyjną ośrodka kierującego latającą twierdzą mogła, moim zdaniem, wyłącznie istota rozumna.
— Czy nie dopuszczasz możliwości, że owi Silihomidzi sq po prostu wysłannikami mido; jakimś przedłużonym jego ramieniem?
— Za wcześnie na kategoryczną odpowiedź. Niemniej w ostatnich miesiącach niejednokrotnie stwierdzono atakowanie ognisk silikokowych promieniowaniem dezintegrującym wysyłanym przez te pyły autosterowane. Nadto uratowanie życia Frankowi i mnie, co jest dotąd niezrozumiałe dla naszej medycyny, nie stanowi już wydarzenia odosobnionego. Wszędzie tam, gdzie działało mido, silikoki ginęły nie tylko na powierzchni ziemi, lecz również wewnątrz ustrojów ludzkich. Widocznie to promieniowanie dezintegrujące nie niszczy białka węglowego.
— Co nazywasz promieniowaniem dezintegrującym?
— Właściwie jest to hipoteza czysto robocza. Dotąd nie udało się zarejestrować takiego promieniowania. Spostrzegamy tylko jego działanie w postaci rozkładania białka krzemowego.
— Czy komitet poprzez terenowe sztaby obserwacyjne próbował wejść łv kontakt z mido?
— Owszem. Chodziło głównie o wspólną akcję przeciw silikokom. Porozumienie było trudne, gdyż mido nie służy specjalnie temu celowi. Udało się jednak uzyskać jaką taką odpowiedź, z której wynika, że do stworzenia planowej, zorganizowanej obrony przeciw inwazji krzemowców nie wystarczy mido. W tym celu trzeba zbudować gigantyczny sztuczny mózg: urządzenie, które Urpianie nazywają Pamięcią Wieczystą.
— Czy uchwała Światowego Komitetu Obrony Ludzkości wprowadza jakieś zastrze żenia dotyczące zakresu spodziewanej pomocy?
— Nie. To byłoby zresztą nielogiczne. Zawierzenie dobrej woli istot rozporządzających techniką bez porównania wyższą od naszej stawia siłą rzeczy tę pomoc poza ludzką kontrolą.
— Czy Bernard Kruk i jego stronnicy nie widzą w tym niebezpieczeństwa?
— Widzą. Usiłują uspokoić siebie i innych, że ono jest co najmniej przesadzone. Uważają, że dla ratowania Ziemi warto ponieść wielkie ryzyko — aż do częściowego ograniczenia swobody ludzkiej woli. W tym względzie między nimi a nami otwarła się przepaść nie do przekroczenia. Dlatego wystąpiliśmy z komitetu.
— Jakie stanowisko w tej sprawie zajmował dotychczasowy sekretarz Światowego Komitetu Obrony Ludzkości, Tom Mallet?
— Usiłował pogodzić oba kierunki.
— Jakie wyjście z sytuacji widzi Organizacja Obrony Wolności?
— Na razie całkowitą ewakuację Ziemian. Równocześnie trzeba zbadać istotę działania mido i przyjąć jego metody walki z krzemowcami. Pomoc Urpian chcemy ograniczyć do działania pośredniego. Nie zgadzamy się na tworzenie inspirowanego przez nich ośrodka kierowniczego. Wprawdzie zdaniem załogi Astrobolidu zbudowanie Pamięci Wieczystej jest niezbędne, aby walkę doprowadzić do zwycięstwa, ludzie ci są jednak niewątpliwie pod silnym, choć niedostatecznie wyjaśnionym wpływem Urpian. Być może działają w transie.
— Kiedy spodziewane jest przybycie Astrobolidu?
— Za cztery miesiące.
— Jakie zadania stawia sobie Organizacja Obrony Wolności na najbliższy okres?
— Przeszkodzić budowie Centralnego Ośrodka Kierowniczego. I Io przeszkodzić za wszelką cenę, przynajmniej do chwili powrotu wyprawy międzygwiezdnej. Wtedy wiele rzeczy się wyjaśni, a przede wszystkim osobisty kontakt z astronautami pozwoli ocenić, czy ludzie ci nie działają pod przymusem psychicznym Urpian. Domagamy się, aby w ciągu kwartału przynajmniej wszystkie dzieci przewieziono na Wenus. Dorosłych będziemy ewakuować w miarę technicznych możliwości. Poza tym zobowiązaliśmy się powiadamiać opinię publiczną o wszystkich naszych zamierzeniach i czynnościach.
— Czy mogą nastąpić zmiany w komitecie?
— Na razie nie jest to przewidziane. Zresztą w skład komitetu wchodzą osoby zasłużone, które niewątpliwie działają w dobrej wierze. Kto wie, czy większość ludzi nie stanęłaby po ich stronie.
WIELKI MILCZĄCY
— Jest!… Jest! — zabrzmiał podniecony głos Franka. Rem pochyliła się nad ekranem.
— Przypatrz się. Przecząco potrząsnęła głową.
— Nie widzę. Pokaż, gdzie? Franek przesunął dłonią po płytce ekranu i obraz nabrał kontrastowych barw.
— Tu — powiedział już spokojnie. Po chwili zastanowienia dodał:
— Chyba się nie mylę. Myślisz, że to skała? Z kolei Rem zaprzeczyła.
— Wykluczone. Oczywiście, że on. Już na pierwszy rzut oka widać duże podobieństwo do bloku Rama Gori.
— Może nawet to ten sam egzemplarz?
— Chyba nie. Masa mniejsza o połowę, a struktura krystaliczna warstwy powierzchniowej, choć zbliżona, różni się od tamtego okazu.
Rem zamyśliła się. A więc to dziwne spotkanie wreszcie nastąpiło. Gdy tylko powstało przypuszczenie, że natknęli się na Silihomida, nie dopuszczała myśli, aby to mogła być nieprawda. Koniecznie chciała ujrzeć rozumnego krzemowca z jakiejś ogromnie dalekiej planety, nie znanej żadnemu człowiekowi. Tego, który miał za sobą podróż międzygwiezdną, zapewne liczącą bardzo wiele lat świetlnych, i przeleżał ponad sto milionów lat w ziemi sam, skamieniały, okryty skalną powłoką jak wiekiem trumny. Tego, który powrócił do życia po to, aby wygubić życie na Ziemi.
Rem wiedziała, że wcale nie musi to być właśnie ten, który najpierw podróżował skroś próżni, potem leżał w ziemi i wreszcie powstał, aby wydać wojnę ludziom. Podejrzewano już wówczas, że owym Silihomidem był rzekomo ukradziony sprzed instytutu profesora Rama Gori w Antarktydzie blok i że on właśnie, szykując napad, nie tylko wyprodukował nieprzeliczone zastępy posłusznych sobie krzemowych mikrobów, lecz także rozmnożył się na tyle, iż zespoły mido notowały grasowanie większej liczby tych stworów. Dla Rem wszakże był to zawsze on, jeden jedyny sprawca powszechnego ludzkiego nieszczęścia. Ten, który rozpoczął walkę i na razie odnosił w niej same sukcesy.