GORĄCA ŚMIERĆ
Silikoki — to była już nazwa historyczna. Pochodziła od pierwszych bakterii krzemowych, jakie ludzie rozpoznali. Od tego czasu odkryto ich całe mnóstwo. Niektóre kształtem nieco przypominały istniejące na Ziemi bądź zniszczone w przeszłości gatunki krętków, gronkowców, paciorkowców i wielu innych drobnoustrojów. Inne wymykały się wszelkim porównaniom z mikroflorą i mikrofauną Ziemi. Dotyczyło to zwłaszcza najmniejszych, wirusopodobnych, dostrzegalnych tylko pod mikroskopem elektronowym. Nie nadawały się do sklasyfikowania, gdyż mogły kilkadziesiąt razy na sekundę radykalnie zmieniać kształt, a w ciągu pół minuty dostosować funkcje swego organizmu do bardzo różnorodnych zadań, zależnie od potrzeb, jakich wymagała sytuacja.
Walka z silikokami przybierała na sile. Do tej nieubłaganej wojny w obronie ludzkości wprzęgnięto wszelkie środki, jakimi rozporządzano. Stawało się bowiem prawie pewne, że bakterie krzemowe nie działają same z siebie, lecz są kierowane przez potężny mózg. Nikt nie oglądał Silihomida, nawet brakło przypuszczeń co do wyglądu tej istoty, a jednak miała ona już nazwę wymawianą z nienawiścią przez miliardy ludzi. Był to konsekwentny w działaniu, nadzwyczaj niebezpieczny wróg: gatunek istot rozumnych, które zapragnęły dostosować klimat Ziemi do własnych potrzeb.
W sztabie Komitetu Obrony Ludzkości pozornie panował spokój. Dyżurowało nieraz kilka osób, a często całymi godzinami siedział tam tylko Ber, otoczony samorejestru-jącymi aparatami, które podawały dane o sytuacji. Koordynowanie działań operacyjnych stawało się coraz bardziej kłopotliwe ze względu na utrudnioną łączność radiową i luki w informacjach. Wprawdzie opracowywanie danych zawartych w meldunkach całkowicie przejęły sztuczne mózgi, lecz i one w wielu przypadkach nie były w stanie odtworzyć brakujących partii zapisu. Toteż ostateczne relacje obfitowały we fragmenty określone jako niekompletne, wątpliwe bądź zgoła nie rozszyfrowane.
Inwazja silikoków podzieliła świat na wiele rejonów, zarówno pod względem obrony czynnej, jak i biernej. Ta ostatnia określała stopień zagrożenia na danym obszarze, czyli niezbędny typ skafandra i maksymalny okres pobytu.
Coraz bardziej kurczyły się tereny, na których można było nadal mieszkać, stosując niezbyt uciążliwe środki ostrożności. Należała do nich środkowa Europa, znaczna część Kanady, pewne okolice południowej Syberii i Himalaje. Antarktyda oraz Australia stanowiły absolutne państwo silikoków. To samo dotyczyło wysp oraz archipelagów arktycznych.
Filipiny otaczała nieustannie zwarta chmura dymów wulkanicznych. Przepiękna Jawa — jeden z najbardziej urodziwych rezerwatów tropikalnej przyrody — dniem i nocą broczyła lawą z nie gojących się ran kraterów, co chwila szarpanych nowymi wybuchami. Borneo, Celebes i Sumatra dzieliły jej los. Pomniejsze sąsiednie wyspy pokrył całun popiołów wulkanicznych o grubości kilkudziesięciu metrów.
Nowa Gwinea jeszcze wcześniej padła pastwą równoczesnego wybuchu trzech nowych wulkanów, tak gwałtownego, że w ciągu niewielu minut w chmurze rozprężających się par i dymów zginęło piętnaście milionów ludzi. W następnej godzinie zaledwie czwarta część mieszkańców tej ogromnej wyspy zdołała się uratować; potem już nikt nie ocalał. Madagaskar pękł przez pół, a magma, obficie wypływająca z olbrzymiej rozpadliny, powodowała wrzenie wód w całym Kanale Mozambickim. Okolice Tanganiki i sąsiednich jezior również były nie do uratowania.
Szczególnie groźna sytuacja występowała w części Sahary okalającej dawną oazę Ahaggar — jedno z kwitnących miast obróconych w perzynę przez skomasowane działanie wszystkich czynników ogólnoświatowego kataklizmu. Tam też skupiono środki ochronne o szczególnym nasileniu.
Do takiej decyzji skłaniało nie tylko niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się krzemowców na dalsze urodzajne regiony Sahary, którą od czasu jej nawodnienia w dwudziestym pierwszym wieku nazywano spichlerzem świata. Właśnie tam, pod niedawnymi jeszcze gajami pomarańczowymi i rozległymi plantacjami ananasów, leżały na znacznej głębokości najbogatsze złoża blendy uranowej. Odkryto je pięć wieków wcześniej, kiedy systematyczne badania metodą próbnych szybów, sondowań i magnetometrii pozwoliły opracować mapę bogactw kopalnych całego globu — nie wyłączając złóż podmorskich — do głębokości szesnastu kilometrów. Granica ta nie była uwarunkowana technicznymi możliwościami wdrażania się w skałę, lecz opłacalnością wydobycia mniej lub bardziej cennych kopalin. Rekordowe wiercenia w celach badawczych przekraczały czterdzieści kilometrów.
Opracowanie tak zwanej mapy głębinowej było dokonane na wyrost, z uwzględnieniem postępu technik kopalnianych. Dzięki temu udało się odkryć olbrzymie saharyj-skie pokłady rud uranowych, stanowiące zagadkę dla geologów. Żadna hipoteza nie wyjaśniała, w jaki sposób zgromadziły się w jednym miejscu takie masy tego rzadkiego pierwiastka. Złoża zostawiono w spokoju. Zapasy uranu z płytkich kopalń, do dwóch tysięcy metrów pod powierzchnią, wystarczały na miliony lat, nie licząc możliwości wydobywania uranu /. granitu. Ponieważ kontrolowana synteza helu z wodoru była głównym źródłem energii, wykorzystywano jedynie najłatwiejsze do eksploatacji złoża tego minerału.
Nie przeszkadzało 10 dokładnemu zbadaniu pokładów w rejonie Ahaggar. Okazało się, że zalegają one n; obszarze kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, miejscami aż na głębokości sześćdziesięciu paru kilometrów. Zwłaszcza jeden stożek o wyjątkowo dużym nagromadzeniu gniazd blendy uranowej wrzynał się, podstawą sięgającą ku górze, w warstwy głębinowych skał wulkanicznych.
Silikoki częściowo ogarnęły ten rejon, drążąc skałę do kilkuset metrów w głąb. Na razie nie osiągnęły złóż uranu, bo posuwały się raczej poziomo. Sprawa ta stanowiła jednak istny miecz Damoklesa. Zdaniem fizyków jądrowych, gdyby całe tamtejsze zasoby tego metalu zostały wyciągnięte na powierzchnię lub, co gorsza, cienką warstewką rozwleczone po znacznych obszarach, rozwianie tego pyłu przez wiatry spowodowałoby skażenie radioaktywne całej Ziemi w takim stopniu, że właściwie nie byłoby już o co walczyć. Na razie bowiem nie wynaleziono metod, które pozwoliłyby wychwycić promieniotwórcze atomy w skali planety. Również szybkie wydobycie z tak znacznej głębokości milionów ton blendy uranowej i wysłanie jej w kierunku Słońca przekraczało techniczne możliwości. Trzeba więc było liczyć się z opanowaniem tych złóż przez silikoki.
Już piąta rakieta z załogą została zniszczona. Kierujący akcją na odcinku saharyjskim Franek Skiepurski połączył się z Tomem. Odbiór był bardzo zły. Z ostatniego zdania Toma Franek wywnioskował tylko, iż we Włoszech agresję jednak powstrzymano.
Ogarnęła go radość i gniew równocześnie. Radość, że straszliwi przybysze mogą być pokonani. A gniew na siebie, że tu, na bezgrawitacyjnej wyspie, wiszącej półtora tysiąca metrów nad Saharą, widocznie zbyt opieszale broni basenu Morza Śródziemnego, który krzemowcy szturmowali równocześnie z południa i z północy.
Wiele faktów wskazywało, że silikoki nie działały same. Musiały być narzędziem jakichś istot bardzo mądrych, przebiegłych i bezwzględnych, które nie ujawniając się na razie, postanowiły za pomocą bakterii — może wyhodowanych umyślnie w tym celu — najpierw wygubić życie na Ziemi, a później przystosować klimat do swoich wymagań. Zresztą oba te dążenia pokrywały się. Ponieważ życie oparte na białku krzemowym dogodnie rozwija się wyłącznie w temperaturze nie niższej od dwustu kilkudziesięciu stopni ciepła, nie może być mowy o współistnieniu krzemowców i węglowców na tych samych obszarach. Jedna strona musi ustąpić drugiej — dobrowolnie lub pod przemocą.
Nie było szans na porozumienie, zwłaszcza że domniemani agresorzy działali z ukrycia. Walka przeciw obcym bakteriom, toczona o utrzymanie Ziemi, miała być twarda, nieubłagana i, niestety, rokowała znikome szanse powodzenia.