Wśród sensacji rozpowszechnianych przez bardzo rozmaite źródła prym wiodły różne katastroficzne przepowiednie przybierające czasami postać irracjonalnych proroctw o nieszczęściach, jakie spadną na ludzkość za pośrednictwem planety Wenus. Jedni sięgają do przepowiedni pochodzących ze starożytności (o których jednak dotąd nikt nie słyszał), jakoby stąpanie po obliczu Świętej Jutrzenki miało ściągnąć pomstę nie tylko na profana, lecz także na jego bliższą i dalszą rodzinę, stronników, przyjaciół, współpracowników i kogoś tam jeszcze. Inni znów złorzeczą tym enuncjacjom twierdząc, że są kolportowane w celu skompromitowania idei ochrony Wenus i że Mars, jałowy i znacznie poręczniejszy do skolonizowania, aż się prosi, aby tam i tylko tam skierować emigrację.
Dziś rano „Kurier Wiedeński” opublikował artykuł redakcyjny, który sugeruje, że wszystkie bulwersujące zastrzeżenia wymierzone przeciw osadnictwu na Wenus, na czele z jakimś śmiercionośnym promieniowaniem omega rzekomo bombardującym powierzchnię Jutrzenki, są wymyślane i podsycane przez Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus. Jako głównego inspiratora wskazuje się profesora Adama Bandorego, zważywszy kilka jego wystąpień wyzbytych umiaru i pod względem formy, i treści. Ten znany astronom i egzobiolog ponoć wykrzykiwał, że niszczycieli życia na Wenus trzeba napiętnować.
W OBRONIE WENUS
Inwazja krzemowców zburzyła powszedni nurt życia ludzi, nadto wywołała takie zjawiska społeczne, o jakich wiedziano tylko z historycznych przekazów. Rodziły się jak grzyby po deszczu najosobliwsze pomówienia, plotki, a w końcu nie przebierające w środkach oszczerstwa — tak o działaniach Rady Planetarnej, jak Komitetu Obrony Ludzkości i innych szanowanych organizacji, a nawet zasłużonych intelektualistów uchodzących dotąd za światowe autorytety moralne.
W świecie triumfującej wolności, w którym nikt od pięciu wieków nie kontrolował odgórnie ludzkich poczynań, każdy mógł działać otwarcie. Pomimo to wieści te kolportowano anonimowo. Nadawane przez nowo powstałe pokątne rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne — z reguły lotne i dlatego nie dające się umiejscowić — a także za pomocą najrozmaitszych, znienacka podrzucanych ulotek, broszur, nagranych szpul, zdjęć oraz filmów docierały wszędzie, siejąc niepokój i zwątpienie.
Nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego o genezie tych, jakże często przewrotnych, kłamstw, którym wielu dawało posłuch łatwiej niż zalecał zdrowy rozsądek. Gubiono się w domysłach: komu i na co było to potrzebne?! Psycholodzy i socjologowie rozważali wszelkie ewentualności, światowe środki przekazu brały pod lupę rozmaite wystąpienia, zresztą nie zawsze ukazując je z należytym krytycyzmem, wobec różnicy poglądów na podstawowe aspekty ludzkiej przyszłości.
Katalizatorem tych emocji były dwa doniosłe historyczne wydarzenia, unikatowe w dziejach Ziemi i ludzkości, które przedziwnym trafem zbiegły się w czasie: najazd krzemowców i odwiedziny kosmity. Ci, którzy wzbraniali się uwierzyć w tak wyjątkowy zbieg okoliczności, wiązali obydwa fenomeny w ciąg przyczynowy.
Pomawianie Urpian o to, że wytworzyli silikoki i za pośrednictwem mido sterują ich akcjami szturmowymi, było trudne do obalenia, gdyż dane o Urpianach pochodziły wyłącznie od wiozących A-Cisa astronautów, którzy mogli być pod zniewalającym wpływem jego technicznych oddziaływań na ludzki mózg.
Nastroje podniecenia i wzajemnych oskarżeń były bardzo nie na czasie, zważywszy potrzebę jak najpełniejszej konsolidacji ludzkości w godzinie próby. Powodowały też wiele utrudnień organizacyjnych w realizacji przedsiębranych akcji, zwłaszcza związanych z przemieszczaniem znacznych grup ludzkich w obrębie Ziemi i emigracją na Wenus.
W tym kłopotliwym położeniu zawiązało się z inicjatywy Toma Malleta dziwne ciało o charakterze zwiadowczo-detektywistycznym, jakby żywcem wzięte z poczytnych przed wiekami kryminałów i filmów z dreszczykiem. Nazwane zwyczajnie Komisją Poszukiwawczą obrało sobie za cel wykrywanie i kompromitowanie źródeł i kanałów plotek oraz insynuacji. Powołanie tego ciała stało się wyjątkowo pilne w związku z nieodpowiedzialną falą sensacyjnych doniesień na temat kulis wybuchu bomby wodorowej po wtargnięciu silikoków na Wenus. Zeru dla płytkich sensacji dostarczyło także nasilenie się ataków krzemowców na rozmaitych frontach, potem pewne zaskakujące sukcesy w zwalczaniu ich, wreszcie niepodważalna już teraz ingerencja mido w te sprawy, aczkolwiek wciąż niejasna i dyskusyjna co do intencji Urpian.
Ponieważ od kilku wieków nie działały wywiady polityczne. Komisja Poszukiwawcza miała trudne zadanie. W tej sytuacji Mallet spotykał się nader często w ścisłym gronie najbliższych współpracowników, by omówić postępy prac.
Stary Celestianin od czasu eksplozji termonuklearnej nie był na Wenus, lecz uważnie śledził jej problemy, tam poszukując klucza do wielu zagadek. Starał się je rozwikłać w różnych dyskusjach, nieraz w szerokim gronie; rozmyślał także o tych zawiłych spra-wach w rzadkich chwilach, kiedy mógł się skupić w-samotności: czasami na spacerze, czasami w nocy, gdy się przebudził ze snu.
Najchętniej jednak roztrząsał te sprawy z przyjaciółmi gdzieś na łonie natury, będącej największym jego uwielbieniem. Teraz, korzystając z możliwości krótkiego wypoczynku, wraz z czwórką bliskich współpracowników, szczególnie aktywnych członków komisji, rozbił namiot na połogiej śródgórskiej polanie Szurmani w obrębie Wisły-Malinki, słynącej niegdyś z rydzów. Byli to Rem, Bernard, Franek i profesor Bandore. Niezależnie od żarliwego zaangażowania w obronę ludzkości przed podstępnym kosmicznym wrogiem różnice ich poglądów na żywotne sprawy Ziemi nadawały plastyczności roztrząsanym modelom sytuacyjnym i propozycjom działań.
— Trzeba to jakoś ukrócić — kończył Tom dosyć długi monolog o meandrach dzikiej reemigracji z Wenus, która mocno go bulwersowała. — Dziś rozmawiałem z jeszcze jednym. Inżynier budowlany wyglądający na zrównoważonego, Włoch z Palermo, a więc z obszaru dotąd czystego, poleciał na Wenus po dwójkę swoich dzieci, zabrał je i przywiózł do domu. Spytałem go: „Czy po to tylu ofiarnych ludzi dwoi się i troi, ratując przede wszystkim młode pokolenie przed zgubnymi skutkami przenikliwych promie-niowań, których stężenie nawet w najczystszych regionach Ziemi wielokrotnie przekracza dopuszczalne normy; dalej, czy po to w zawrotnym tempie rozbudowujemy transport międzyplanetarny do rozmiarów, o jakich się nikomu dotąd nie śniło, żebyś ty i drugi, i piąty, i dziesiąty kpił z tego? Lekceważysz zdrowie własnych dzieci, które i tak będzie ponownie przewieźć na Wenus, może w trudniejszej, a może niebez-pieczniejszej sytuacji; może zamiast dwojga dzieci, tak samo wymagających ocalenia”. A on… Wyobraźcie sobie, co mi odpowiedział: „Tomie Mallecie, przy całym szacunku dla ciebie, ja wiem swoje. Promieniowanie omega to śmierć. Podobno tam muszą zbrod- niczo wypróbowywać jego działanie, żeby mniejszość poświęcić dla większości. Skoro tylko zabrakło im Wyspy Einsteina, cały majdan eksperymentów przenieśli do Nowej Polski. Ja nie wychowuję dzieci na króliki doświadczalne. Dlatego zabrałem je, oby nie za późno”.
Rem drgnąła na wspomnienie Nowej Polski. Prawie odruchowo spytała:
— Czy… to jest na pewno bajka bez pokrycia?
— Boisz się o córkę? — rzucił Tom serdecznie. — Doskonale cię rozumiem. Ale gdybyśmy dawali posłuch wszelkim banialukom, zwariowalibyśmy niechybnie. Tak zwane promieniowanie omega to humbug żerujący na nieuctwie, braku pojęcia o fizyce, bezkrytycznym zacietrzewieniu, i nie wiem czym jeszcze… To nie do ciebie przytyk, rzecz jasna, przepraszam cię. Nabrał się na to inżynier budowlany, o którym mówię, i tylu innych. Ściągnął swoje dzieci z bezpiecznego azylu na Sycylię, gdzie wiatry raz po raz nawiewają znad Sahary silnie promieniotwórcze pyły, a każdego dnia mogą z nimi przerzucić i silikoki; raz już to przecież zrobiły.