— A więc koło się zamknęło — westchnęła Kora z rezygnacją. — On swoje i my swoje. Andrzej jednak nie miał jeszcze zamiaru dać za wygraną. Przeciwnie, przygotowywał się właśnie do głównego ataku.
— Załóżmy, że wasze społeczeństwo jest, a jeśli nie jest, Io będzie w przyszłości, idealnie zharmonizowane i że nie wystąpią żadne niezamierzone skutki waszego działania. Ale czy istnieje dostateczna gwarancja, że wasza struktura społeczna, narzucona społeczeństwu ludzkiemu, nie spowoduje nieprzewidzianych następstw, nie wywoła niebezpiecznych zaburzeń.
— Wiem, o czym myślicie! Niepokoi was Lu. Czujecie, że może stać się waszym przewodnikiem. Ale przecież takie jest logiczne prawo rozwoju. Ten, kto wie najlepiej, co robić, kto ma umysł najdoskonalszy, będzie przewodził. I dlatego Lu powinien stać się w przyszłości waszym przewodnikiem.
— Jeśli uznamy jego przewodnictwo. Ale przecież…
— Że my go wam przysyłamy? A cóż w tym złego? Jeśli jego umysł jest doskonalszy od waszego, nie widzę podstaw, abyście nie mieli przyjąć jego przewodnictwa.
— A jeżeli on…
— Trzeba stworzyć takie warunki, aby wykluczyć niebezpieczeństwo działania przeciw społeczeństwu. Gwarancją będzie sprawność dublomózgu Lu i Pamięć Wieczysta. Wasza Pamięć Wieczysta — zastrzegł głos z konwernomu — przez was zaprojektowana, zbudowana, wypełniona wiedzą, zgodnie z waszymi potrzebami.
— A jeśli Lu będzie decydował o tych potrzebach?
— To niemożliwe! Przecież przede wszystkim rozum! To decyduje. Myślicie o niebezpieczeństwie…
Głos umilkł. Czyżby Urpianie zastanawiali się nad tym, że to, co mówią prymitywne istoty z Ziemi, nie jest pozbawione sensu?
Milczeliśmy również, oczekując dalszych słów gospodarza, gdy naraz uniósł się on w górę i znikł w obłoku mgły, który ukazał się pod sufitem.
Zostaliśmy sami, ale tylko na chwilę, bo znów nie wiadomo skąd zjawił się przed nami Lu. Widocznie „audiencja” była skończona.
Jak potoczą się dalej nasze losy, Lu nie wiedział albo też nie chciał powiedzieć. Był małomówny i zimny, jeśli w ogóle można nazwać jego poprzedni stosunek do nas ciepłym. Odpowiadał na pytania monosylabami, spełniając raczej funkcję wykonawcy poleceń niż gospodarza.
Przeprowadził nas, a właściwie przewiózł z wieży za pomocą jakichś urządzeń antygrawitacyjnych czy magnetycznych do kulistej budowli w głębi miasta. Znaleźliśmy tam przygotowaną już dla nas kwaterę, odtworzoną na wzór pomieszczeń sypialnych i jadalni Astrobolidu. Autouniwer żywnościowy pracował znakomicie i po zjedzeniu kolacji w towarzystwie milczącego Lu poszliśmy spać pełni niezwykłych wrażeń i niepewni, co nas spotka jutro.
Następnego dnia juventyńskiego nie zjawił się ani Lu, ani żaden z Urpian. Byliśmy nie na żarty zaniepokojeni, zwłaszcza że nie udało się nam nawiązać łączności z Astro-bolidem.
Nasza swoboda ruchu była bardzo ograniczona. Poza kwaterą i ogrodem przylegającym do budowli najbliższe tereny miasta widzieliśmy tylko spoza przezroczystych murów. Mogliśmy co prawda obserwować Urpian, ale to niewiele dawało korzyści. Ruchy ich były szybkie, gwałtowne, widocznie tempo naszych procesów psychicznych pozostało normalne.
Tego popołudnia spaliśmy niespokojnie, nerwowo. Czuliśmy się jak więźniowie w dawnych wiekach po pierwszym dniu pobytu w celi.
Wieczorem przyszedł jednak Lu i zawiózł nas ponownie do kryształowej wieży. Czekał już tam A-Cis. Tym razem Lu pozostał z nami, dyskusja bowiem skoncentrowała się na problemach tłumaczenia mowy radiowej Urpian na język ludzki. Pokazywano nam przez telewizor myślowy (jeśli można tak nazwać owe przeżycia z pogranicza snu i jawy) różne obrazy, sceny z życia Urpian i ludzi na Ziemi; konfrontowaliśmy pojęcia i ustalaliśmy słownictwo. Podczas tej roboczej dyskusji ustaliliśmy zasady fonetycznego tłumaczenia zbyt skomplikowanych pojęć urpiańskich, przyjmując zresztą w pełni propozycję Lu. Wówczas też po raz pierwszy padło imię A-Cisa, jakie w naszej mowie nadaliśmy naszemu gospodarzowi.
Do spornych problemów sprzed dwóch dni nie powróciliśmy. Tylko raz, nie pamiętam już przy jakiej okazji, A-Cis zadał Deanowi pytanie, które przejęło mnie nowym niepokojem.
— Dean! Chciałbyś mieć dziecko doskonalsze od siebie? Dean zmieszał się ogromnie, spojrzał na mnie niepewnie, ale nic nie odpowiedział. A-Cis jednak wyczytał odpowiedź w jego myślach i chciał sprawę postawić otwarcie.
— Chciałbyś, aby twoje dziecko było takie jak Lu? Powiedz głosem! Dean skinął głową.
— Tak. Chciałbym, aby moje dziecko było istotą doskonalszą od nas. Tak doskonałą jak Lu — powiedział z wielkim przejęciem. Spojrzałam na niego ze strachem.
— Dean! Co ty mówisz?!
— Cóż w tym złego? Czy nie wolno już w naszym świecie marzyć?
— Ależ, Dean! Czy ty nie rozumiesz?
Poruszył się niespokojnie, jakby chciał gdzieś uciec. Widziałam, że szuka wzrokiem oparcia u A-Cisa, ale ten tylko patrzył na mnie, to znów na niego z powagą, czytając w skupieniu nasze myśli.
Chciałam wyjaśnić tę sprawę z Deanem w cztery oczy po kolacji, lecz znów zjawił się w naszej kwaterze Lu.
Tym razem był znacznie rozmowniejszy. Powiedział nam, że A-Cis jest zadowolony z dotychczasowych rozmów i że niektóre sprawy zostały już w dużym stopniu wyjaśnione. Nie chciał jednak powiedzieć, jakie to sprawy.
Potem Lu poszedł za Deanem do naszej sypialni i powiedział;
— Ty byś chciał…
— Tak.
— W waszej czwórce są dwie kobiety. Kora i Daisy. Kora jest już bardzo stara.
— Daisy to moja żona.
— Wiem. A-Cis twierdzi jednak, że nie jest to najlepszy zestaw.
— Nie jest najlepszy? — Dean przybladł i spojrzał na mnie jakoś dziwnie. Poczułam, jak przez ciało moje przebiega lodowaty chłód.
— Ale ja chcę! — stwierdził Dean stanowczo.
— Jednak ona nie chce — odparł Lu, patrząc na mnie zimno.
— Tak. Ja nie chcę! — powiedziałam z naciskiem.
— Słuchaj, Daisy — odezwał się znów Dean. — Chcieliśmy mieć dziecko. Mówiliśmy, że pod koniec wyprawy. A jeżeli masz urodzić dziecko w ogóle, to…
— Nie! Nie! To zupełnie co innego!
— Tak. Zupełnie co innego. I dlatego muszę cię przekonać. Jeśli Lu i A-Cis nam pomogą, jeśli dokonają syntezy genów, nasze dziecko będzie w dziejach świata drugim człowiekiem o możliwościach Urpian. Człowiekiem doskonałym. Nasza córka będzie Mogła stać obok Lu na czele ludzkości. Będzie przewodziła miliardom ludzi! Taka okazja zdarza się tylko raz.
— Dean! Co ty ze mnie chcesz zrobić?! — Z trudem panowałam nad sobą.
— Niczego nie chcę z ciebie zrobić! Chcę po prostu, abyś była matką żony Lu. Chcę tylko naszego dobra. Spojrzałam z lękiem na Lu. Uśmiechał się.
— Nie chcę! — krzyknęłam z rozpaczą. — To okropne!
— Czego się boisz? Wystarczy korekcja chromosomalna. Może zresztą przy całym procesie asystować Kora. Będziesz miała pewność…
— Kora nigdy nie zgodzi się uczestniczyć w takich zabiegach!
— Dean! Chodź ze mną — odezwał się niespodziewanie Lu. Dean przeniósł wzrok na niego.
— Z tobą? — zapytał niepewnie.
— Czy chcesz iść ze mną? — powiedział ponownie Lu, podchodząc do ściany, która rozstąpiła się przed nim na kształt bajkowego Sezamu.
Dean zawahał się, potem ruszył za Lu jakby zahipnotyzowany.
— Nie odchodź! — zawołałam za nim. Ale on już mnie nie słyszał.
JAK ZŁY SEN
A-Cis przybył do Astrobolidu w początkach listopada wraz ze mną, Andrzejem i Korą. Dean pozostał na Juvencie. Od dramatycznej rozmowy w trzecim dniu naszego pobytu w Mieście Zespolonej Myśli widziałam go zaledwie raz, i to z daleka. Usłyszałam tylko przez głośniki konwernomów A-Cisa, że Dean czuje się dobrze i ściśle współpracuje z Lu.
Statek kosmiczny A-Cisa, zakotwiczony w pobliżu śluzy Astrobolidu, miał kształt kuli, a właściwie ogromnej gruszki o kryształowych ścianach. W jego wnętrzu można było dostrzec elipsoidalny twór przypominający jeżowca przykrytego przezroczystym kloszem. Był to ów niezwykły przyrząd, zwany przez Lu i A-Cisa dublomózgiem. Natychmiast nasi fizycy, konstruktorzy i fizjologowie pod przewodnictwem matema-tyczki i logiczki Tai zajęli się szczegółowym zbadaniem tego skomplikowanego zespołu cybernetycznego.