— W żadnym razie! — gwałtownie zaprzeczył Bernard. — I to z dwóch ważkich przyczyn. Po pierwsze, Urpianie tak jaskrawo górują nad nami nauką i techniką, że nie chciałbym być ich przeciwnikiem. Po wtóre, lic/ę właśnie na pomoc Urpian w walce z krzemowcami. Tymczasem muszę zwalczać coraz liczniejszych stronników odtrącenia tej pomocy z obawy, że może ona nie być bezinteresowna.
Egzobiologa zaintrygowało to wyznanie. Nim jednak zdążył otworzyć usta, „magiczna tablica” rozdzwoniła się długo, przeciągle, złowieszczo.
Alarm ten postawił obu rozmówców na równe nogi. Patrzyli sobie w oczy zgnębieni, przytłoczeni tym dzwonkiem i ponurą treścią, jaką on wyrażał. Upłynęła minuta, która im się wydala bardzo długa. Może najdłuższa w życiu…
Wreszcie egzobiolog wolno poruszył ręką i przycisnął guzik dzwonka, który natychmiast umilkł.
Potrzeba było dłuższej chwili, aby Bandore ochłonął z wstrząsającego wrażenia na tyle, że mógł rozejrzeć się w sytuacji. Na razie nie była groźna. Aparat miał zlecenie wykryć obecność silikoków, skoro tylko przejawią słabą działalność, powodując choćby na maleńkim, kilkunastometrowym skrawku ziemi zachwianie naturalnych fizykochemicznych warunków. Mógł to być zresztą fałszywy alarm, wywołany drobnym zwichnięciem równowagi pewnych parametrów klimatycznych przyjętych dla danego miejsca, bez udziału krzemowców. Możliwość takich niespodzianek istniała zawsze, tym bardziej że lepsza była przesadna czujność niż ryzyko jakiegokolwiek zaniedbania.
LINIA OBRONY
Jedna z większych pływających wysp, prawie doszczętnie zamieniona w plac budowy kilkunastu osiedli różnorodnych rozmiarów, otrzymała nazwę Nowej Afryki — na pamiątkę kontynentu w znacznej mierze opanowanego przez krzemowce. W tym czasie już tylko w równikowym centrum Czarnego Lądu mieszkali ludzie toczący desperacką walkę nie tyle o zwycięstwo, co przedłużenie pobytu na tej straconej placówce, by doczekać swojej kolejki przesiedlenia na Wenus.
Kompleks pospiesznie wznoszonych miast Nowej Afryki miał pomieścić wiele milionów ludzi. Kończyły budowę zespoły pompujące glomen: przezroczysą masę plastyczną, z której wytapiano klosz nakrywający całą konstrukcję. Za podstawę największego z tych miast wyjątkowo nie obrano kota, by lepiej wyzyskać linię brzegową z wcinającym się w ocean owalnym przylądkiem. Dlatego kształt klosza przypominał dwie elipsy skośnie nakładające się na siebie.
Radiogram Bandore poderwał na równe nogi budowniczych tego osiedla, gdyż dotyczył właśnie ich rejonu. Dobrze znana instrukcja nakazywała w ciągu kwadransa odizolować miejsce pojawienia się silikoków.
Tymczasem Bandore pozostał przy swojej „magicznej tablicy”, kierując akcją przez radio. Ze zmian barwy mieniących się pól, z falistych linii wykresów, z naelektryzowa-nych iskrzących wizjerów na bieżąco tworzył sobie w myśli wierny obraz tych zmian, jakie zachodziły na zagrożonym skrawku Nowej Afryki. Uczony miał już pewność, że sygnalizowane niebezpieczeństwo nie było fałszywym alarmem. Ognisko silikoków zajmowało zaledwie kilka arów powierzchni. Trzeba było jednak na miejscu stwierdzić, na ile przeniknęły w głąb. W najlepszym wypadku akcja ratunkowa wymagała wyjałowienia setek tysięcy ton ziemi. Należało liczyć się z możliwością przenikania drobnoustrojów dość daleko od właściwego obszaru ich niszczycielskich działań.
Flotylla sześciu dużych statków pasażerskich z gwizdem pruła atmosferę Wenus na pułapie kilku kilometrów, stale utrzymując się poniżej chmur. Nad skrajem Nowej. Afryki lecący przodem Bernard Kruk dal znak do lądowania. Trzeba było opuścić się na wyspę po zewnętrznej stronie najbliżej odlewanego klosza. Przed szeroką bramą wjazdową, w obecnym stanie budowy miasta nie zaopatrzoną jeszcze w śluzę i zespół urządzeń przepompowujących powietrze, zapowiedzianą stuosobową grupę operacyjną oczekiwały dwa autokary atomowe. Po gładkiej jak stół magistrali szybko podjechali do zagrożonego miejsca.
— Uwaga! Nie przekraczajcie grubej niebieskiej linii! — odezwał się niski bas w słuchawkach.
Bernard drgnął. Poznał glos Malleta. Lecz zanim mógł opanować zdziwienie, zanim zdążył w pełni uświadomić sobie, co musi odczuwać Tom, dawny Celestianin rozmiłowany w ludzkiej Ziemi i w ludzkiej kulturze, ujrzał jego samego.
Widok dostojnego starca z siwą czupryną, z oczami pałającymi gniewem, z ręką wzniesioną przez chwilę jakimś nieokreślonym gestem, musiał wstrząsnąć każdym. Teraz Bernard spostrzegł szeroki błękitny pas oddzielający zagrożony teren. Kierując wzrok wzdłuż tej linii łatwo było zauważyć, że stanowi ona luk obszernego koła.
Niedaleko od nich głośny syk nieustannie przeszywał powietrze. To zespół automatów, nieświadomych klęski tego nie narodzonego jeszcze miasta, lepił z uporem jego przezroczysty dach. Z rur przesuwających się kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią płynny glomen tryskał jednostajnym strumieniem, który z sekundy na sekundę zastygał, oddzielając coraz to nowe partie ziemi od szarego nieba nieustannie zasnutego chmurami.
Cały obszar wewnątrz niebieskiego koła obficie zlewano stężonym kwasem fluorowodorowym, którego olbrzymie cysterny, sprowadzone z Wyspy Nadziei, bez przerwy lądowały na rampach towarowych. Oddziały techniczne Komitetu Obrony Ludzkości, przeszkolone na Ziemi do akcji przeciw krzemowcom i wyposażone w specjalne skafandry chroniące organizm zarówno przed silikokami, jak i żrącym kwasem, dezynfekowały hektar za hektarem.
Grupa operacyjna Bernarda miała włączyć się do tej akcji. Na razie było to jednak zbyteczne, bo prace obronne nie wymagały wielu ludzi. Samorzutnie przybyłe z Wyspy Nadziei ekipy ratownicze, złożone przede wszystkim z kobiet i młodzieży, były zbyt liczne i miejscami sprawiały kłopoty organizacyjne. W tej sytuacji Bernard zastanawiał się nad odesłaniem swoich ludzi. Najpierw wszakże chciał lepiej poznać rozmiary inwazji krzemowców.
Wiadomości usłyszane od Toma były raczej uspokajające. Siedlisko silikoków w promieniu czterdziestu metrów zniszczono, wyparowując ziemię aż do dna wyspy. Na miejscu przeprowadzonej operacji powstało okrągłe jeziorko, a właściwie okno na ocean. Niegdyś pionierzy badań na Wenus także wycinali w tworzywie pływających wysp podobne stanowiska obserwacyjne, tylko znacznie mniejsze.
Rem stała mocno wparta nogami w ziemię, bokiem do wiatru, którego gwałtowny podmuch z łatwością mógłby ją obalić, uderzając w skafander niby w płaski prostokątny żagiel. Przytrzymując infralornetkę obiema rękami, z zaniepokojeniem wpatrywała się w horyzont.
Bernard, jakby wyczuwając jej zdenerwowanie, zapytał uspokajająco:
— Widnokrąg wolny? Powiedz, Rem.
Spojrzała na niego, to znów na wzburzony ocean, i rzuciła jakoś bezbarwnie:
— Czy ja wiem…
Bernard wziął infralornetkę z jej dłoni. Rzeczywiście: tam, gdzie wody i chmury łączyły się w jedno, ciemniała jakaś wąska kreska o niewyraźnych konturach.
— Czy to ląd? — spytała Rem.
Na Wenus, gdzie poza Ziemią Joersena nie było stałych lądów, nazywano tak pływające wyspy. Bernard odpowiedział:
— Niekoniecznie ląd. Czasami chmury odbijają się tak w oceanie, czasami mgła zagęszcza barwy na widnokręgu. Zresztą zaraz sprawdzę.
Poprawił przypięcie aparatu plecowego i już uczynił krok, aby oddaliwszy się uruchomić go, ale Rem szybkim ruchem chwyciła go za rękę.
— Czyś oszalał? W taką pogodę? — wskazała dłonią rozhuśtane bałwany, które z wściekłym hukiem wlewały się na brzeg.
— Kiedy ja nie chcę tam lecieć — bronił się. — Z wysokości stu metrów powinienem ustalić, czy to brzeg.
— Domyślam się, ale tego nie zrobisz — ucięła krótko.
W tej stanowczości Rem wydała się Bernardowi jeszcze piękniejsza niż zwykle.
— Nie zrobisz tego — ciągnęła — bo nie ma sensu narażać się. Poza tym musimy ustalić aktualne położenie Nowej Afryki w stosunku do innych wysp, naradzić się z Tomem i radą na Ziemi. Jest bardzo mało czasu na powzięcie decyzji.