Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wiedział, że Rem umiera. Ten sam los czekał również jego. Nie mogło być wątpliwości, że głównym celem tej napaści silikoków było nie tyle opanowanie samej wyspy napowietrznej, co przede wszystkim zagłada znajdujących się tam ludzi. Czyżby wiedzieli, że Rem kieruje konkrytem?

Rumieńce gwałtownie wzbierającej gorączki występowały na twarz Rem. Oddychała ciężko. Patrząc Frankowi w oczy, powiedziała wolno:

— Tylko mnie nie pocieszaj niemądrze, iż wszystko będzie, dobrze. To by cię poniżało w moich oczach.

Nie miał tego zamiaru. Był zbyt twardy z natury, zarówno w stosunku do siebie, jak też do innych. Brzydził się kłamstwem nawet wówczas, gdy komuś mogło przynieść ulgę.

Zakażenie silikokami było jedyną chorobą, na którą medycyna nie znajdowała ratunku. Gdyby, wynaleziono antybiotyki niszczące krzemowce, musiałyby one najpierw rozpuścić białko organizmu. Silikoki czuły się całkiem normalnie w środowisku niemal wszystkich trucizn zabójczych dla człowieka i ziemskich zwierząt. Natomiast najostrzejsze kwasy, które mogły im zaszkodzić, przeżerały nawet metale, nie mówiąc o tkankach ludzkiego organizmu.

Franek ujął dłoń Rem w przegubie. Była bardzo gorąca.

— Żałujesz? — spytał.

— Żałuję, że tak właśnie umieram… Nic więcej — odparła. Po chwili wyrwała rękę i cofnęła się.

— Dlaczego jesteś taki lekkomyślny? Tutaj nic nie zwojujesz. Na razie silikoki zwyciężyły. Musisz natychmiast odlecieć stąd. Natychmiast! Rozumiesz?

— To zbyteczne — odparł Franek spokojnie. — Czy mam polecieć międzyludzi siać tę śmierć?

Powieki Rem zamrugały nerwowo.

— Więc i ty? — zawołała z przerażeniem.

Przez twarz Franka przebiegł ni to uśmiech, ni to grymas.

— Teraz z kolei, proszę, ty mnie nie pocieszaj. Nie będę kłamał, że czuję objawy choroby, ale przecież oboje w równym stopniu, i ty, i ja, jesteśmy jedynym powodem natarcia silikoków na wyspę.

— A może nie jest za późno? Franku, usuń się stąd. Natychmiast! Nie zostawaj tylko po to, aby mi towarzyszyć w ostatnich minutach. To byłoby szaleństwo. Niewybaczalne szaleństwo.

Zamknął jej usta pocałunkiem. Trwali tak mocno przytuleni, z rękami splecionymi, trochę odurzeni, trochę zdziwieni sobą. Franek pierwszy zwolnił uścisk i powiedział bardzo naturalnie:

— Kocham cię.

Rem miała zamknięte powieki. Nie docierał do niej dojmujący, zapiekły ból, który przeżerał jej wnętrzności. Czuła się dziwnie, prawie nierealnie, zawieszona w pół drogi między urodą życia a śmiercią, o której bliskości nie mogła zapomnieć.

Z powtórnego uścisku wyrwał ich gwałtowny wstrząs. Jak zalęknione dzieci rozejrzeli się wokoło. Już przytomniejszym wzrokiem Franek ogarnął otoczenie, w którym pozornie nic się nie zmieniło. Po krótkiej chwili podbiegł do wizjera i uruchomił urządzenie pozwalające swobodnie obserwować niebo. Nad nimi przejaśniło się. W tak powstałym oknie pośród dymów i par wulkanicznych ujrzał pierwszy raz od bardzo dawna czyste, błękitne niebo. Wydało mu się czymś nierealnym, zgoła cudownym.

— Patrz! Patrz! — wykrzyknęła Rem z przejęciem.

Istotnie, wysoko na rozwartym pogodnym niebie działo się coś niezwykłego. Najpierw wpłynął brunatny obłok niby wielka kula pyłów bardzo szybko wirująca, która skręcała się w sobie. Potem skurczyła się do pozornych rozmiarów tarczy słonecznej i nagle rozprężona wypuściła na boki jakby skrzydła barwnego ptaka. Tajemniczy kształt, wykazujący olbrzymią plastyczność, teraz przypominał morską rozgwiazdę, której ruchliwe ramiona zakrzywiały się w dół, ku nim.

— Rozumiesz, co to znaczy? — rzuciła Rem z zaciętym wyrazem twarzy.

— Hm… — mruknął Franek niezdecydowanie.

Wiedział, o co jej chodziło. I pomyślał, że poszlaki przemawiają za jej opinią. Ale wahał się, czy bez dowodów ma prawo niszczyć interwenta. Wroga? A jeśli… przyjaciela i sprzymierzeńca?

Problem dotyczył coraz częstszej zbieżności zaczepnych akcji silikoków z równoczesnym pojawieniem się nader zagadkowych aparatów powietrznych, których plastyczność, wyrażająca się wręcz nieprawdopodobną i błyskawiczną zmianą kształtów, a nawet charakteru samego urządzenia, prowadziła do sprzecznych, nieraz zaskakujących tłumaczeń. W skrajnej formie przybierały one, ni mniej, ni więcej, tylko postać wierzeń religijnych, co — rzecz jasna — trąciło obłędem. Nabierało zaś szczególnego smaczku dzięki temu, że sądów takich nie wypowiadali wariaci, tylko ludzie o pobudliwej wyobraźni, z braku sensownych argumentów gotowi czymkolwiek, więc nawet irracjonalnym cudem, wesprzeć coraz bardziej gasnącą nadzieję uratowania Ziemi.

Trzeźwiejsi szukali związku między ukazywaniem się nad polami walk szybko zmieniających się zjawisk powietrznych a urpiańskim; pyłami mido, mgliście opisywanymi przez astronautów powracających z wyprawy na Alfa Centauri. Franek nie wątpił, że teraz Rem przypisywała właśnie temu zjawisku utorowanie silikokom drogi do wnętrza ich stacji dyspozycyjnej.

— Atakujemy? — spytała Rem.

Franek spojrzał na rozognioną, aż amarantową twarz kobiety, z którą — być może — udałoby mu się spędzić życie szczęśliwe, gdyby nie ci podstępni mikroskopijni mordercy. Pomyślał, że cokolwiek niezrozumiałego pojawiło się na niebie w tak tragicznej chwili, musi mieć związek z ich klęską.

Dlatego skinął głową i podszedł do wyrzutni. Ale wypuszczona seria pocisków jądrowych nie wybuchła. Na niebie widniał ten sam ruchliwy kształt i przebierał mackami, jakby urągając ludzkiej technice.

Nagle wyspa zakołysała się. Potężny wstrząs powalił ich na podłogę. Widocznie generatory antygrawkacyjne przestały działać, bo lecieli teraz na łeb, na szyję w dół.

Minęło kilka sekund, nim nowy wstrząs, o wiele gwałtowniejszy, podrzucił ich w górę. Rem zdziwiona, że jeszcze żyje, otworzyła oczy. Znajdowała się w wolnej przestrzeni.

— Franku! — zawołała ostatkiem sił.

Nie było odpowiedzi. Tylko jakiś niewielki kłębiący się obłok minął ją zupełnie blisko, kierując się pionowo w górę.

Zobaczyła, że gdzieś w dole wyspa napowietrzna, rozłamana w pół, uderza o ziemię, spadając w samo piekło silikoków, a ją, dziwnie odurzoną i nieważką, zagadkowa siła wypchnęła na zewnątrz i zawiesiła w przestrzeni.

— Co się stało? Gdzie Franek? Czy żyje?

Nie znajdowała odpowiedzi na te dręczące pytania. Po chwili zresztą i one jakby przestały być ważne. Wydało się jej, że cały świat roztapia się w czerni, a ona usypia w posłaniu z powietrza spokojna, niczym nie zagrożona, prawie szczęśliwa.

ROZGŁOŚNIA „KSIĘŻYC 7-C” DONOSI

Pierwszego lutego dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku w północnym rejonie centralnego frontu wyżyny Ahaggar grupa kierowana przez inżyniera F. Skie-purskiego odniosła poważny sukces, niszcząc na dużej przestrzeni ogniska silikoków. W czasie walki, przypuszczalnie w końcowej fazie zwycięskiego natarcia, nastąpiła katastrofa latającej wyspy LY-278. Dwuosobową załogę, F. Skiepurskiego i R. Hamersted, przewieziono w stanie ciężkim do Centralnego Szpitala Antysilikokowego w Bernie. Na teren katastrofy przybyła komisja ekspertów Komitetu Obrony Ludzkości z przewodniczącym Bernardem Krukiem na czele.

Trzeciego lutego tego roku prasa Federacji Indyjskiej zamieściła wiele doniesień o zaskakującym wzroście nastrojów mistycznych na tym subkontynencie. W tej starej kulturze, liczącej ponad pięć tysiącleci udokumentowanej historii, nagle, z hinduistycz-nych wierzeń — co najmniej od czterech wieków nie wykraczających poza mitologię i tradycję — jak grzyby po deszczu wyrastają osobliwi prorocy, by wskrzeszać dawno zapomnianych bogów bądź powoływać zupełnie nowych. Ci mają z kolei poskramiać demony, które ogniem przeżerają ziemię. Niektórzy samozwańczy święci zwiastują rychłe zstąpienie z nieba Wielkiego

Uzdrowiciela Świata. Jeden sam się obwieścił żywym bogiem, a jego wyznawcy uporczywie głoszą, że ten cudotwórca sam jeden, bez skafandra i innych zabezpieczeń, tylko w przepasce na biodrach idzie nieustraszenie po skażonych polach, które przywraca rolnikom, bo uderzeniem laski unicestwia w okamgnieniu silikoki wokół siebie.

74
{"b":"247839","o":1}