Sytuacja na zachodniej Saharze odsłaniała nowe możliwości silikoków. Inwazja przebiegała tu inaczej niż na innych obszarach; nie wiązała się ani z typowymi wybuchami wulkanów, ani z silnymi trzęsieniami ziemi. Wprawdzie od czasu do czasu grunt drżał, dawały się słyszeć głuche podziemne łomoty, lawa wypływała okrągłymi szybami, rozlewając się w spore jeziora, ale wszystko to odbywało się — jak na taką skalę zjawiska — bardzo spokojnie. Niepokojąco spokojnie.
— W tym szaleństwie jest metoda — powiedział Franek do Rem, przybyłej właśnie na inspekcję terenów frontowych. Spojrzał w jej oczy. Skinęła głową. Dla niej stwierdzenie to nie wymagało wyjaśnień.
Podczas gdy wszystkie dotychczasowe akcje krzemowców nosiły chaotyczny i przy-padkowy charakter, to ostatnie ich wystąpienie było działaniem ze wszech miar zorganizowanym. Dało się porównać z ofensywą przeprowadzoną zgodnie z gruntownie przemyślanym planem strategicznym w czasach, kiedy ludzie toczyli wojny pomiędzy sobą.
Każdemu uderzeniu odpowiadało tu kontruderzenie. Rakiety patrolujące bądź dezynfekujące teren fluorowodorem ginęły przy pierwszym zbliżeniu się do miejsc owładniętych przez silikoki. Niszczenie ich przebiegało w rozmaity sposób. Pierwsze pojazdy były oblewane tryskającą skośnie go góry strugą lawy; najbardziej zadziwiało, że taka salwa ani razu nie chybiła. Ostatnia rakieta została ogarnięta obłokiem gorących par z nieprzeliczonymi zastępami bakterii, które przeborowawszy otwory do wnętrza zaatakowały załogę.
Po raz pierwszy nie pomogły skafandry powleczone pastą fluorowodorową. Właśnie to było najgorsze. Oznaczało bowiem, że silikoki w jakiś niezrozumiały sposób zdążyły zabezpieczyć się przed żrącym działaniem kwasu fluorowodorowego. Uodpornienie raczej nie wchodziło w rachubę, gdyż kwas ten w krótkim czasie rozpuszcza wszystkie związki krzemu. Należało więc liczyć się z tym, że zjadliwe mikroby zdołały opancerzyć. się warstewką jakiejś wyjątkowo kwasoodpornej substancji.
Dreszcz grozy przeszedł Franka na myśl o zwęglonych ciałach kolegów, oglądanych za pośrednictwem telewizji w kilkanaście minut po ich śmierci.
Ich śmierć właściwie na nic się nie przydała — pomyślał z goryczą. — Ani ich, ani załóg poprzednich czterech rakiet. Właśnie to jest najtragiczniejsze.
W milczeniu podszedł do Rem, jakby u niej szukał pociechy. Z rezygnacją patrzyła przed siebie. Chyba nieuchronna, bliska już może zagłada napowietrznej wyspy, jako jeden z epizodów zagłady ludzkiej Ziemi, stanęła z całą wyrazistością przed nimi — żołnierzami trwającymi na posterunku ponad polem postępującego zniszczenia. W każdej chwili tryśnie w ich stronę obłok czegoś, co przeżre opancerzone ściany ich twierdzy. Coraz to nowe metody działania silikoków upoważniały do takiej prognozy.
Bakterie krzemowe znakomicie dostosowywały środki walki do zmieniających się okoliczności. Bitwa na Saharze pochłonęła kilkadziesiąt łazików najrozmaitszych typów. Konstruowane przez Uniwerproduktory z coraz to innych materiałów, wszystkie one zostały opanowane i przetrawione. Nie zdążyły nawet przekazać jakichkolwiek meldunków, bo każdy lądujący automat otaczała natychmiast promieniotwórcza chmura jonizująca powietrze w sposób wykluczający wszelką łączność.
Kiedy Uniwerproduktory dostarczyły z pomocą automatycznie sterowanych rakiet nowy środek silikobójczy, opracowany przez konkryt, Rem wpadła na pomysł użycia łazików połączonych przewodami z wyspą powietrzną. Chciała w ten sposób utrzymać jak najdłużej łączność z robotami.
Pomysł wydawał się nader szczęśliwy. Sześć łazików opuściło się bez przeszkód. Mogły one swobodnie operować w terenie, a nawet rozpylać preparat — jeszcze bez nazwy — wytworzony pół godziny wcześniej, bardzo obiecujący ze względu na niezwykle intensywne właściwości żrące. Na razie spisywał się znakomicie. Dokonywana przez łaziki analiza wykazywała, że miejsca, na które preparat opadł w postaci delikatnej mgły, były już po kilku sekundach wyjałowione.
— Trzeba teraz skupić wszystkie siły — gorączkował się Franek — na wyproduko wanie olbrzymich ilości tego specyfiku. Setki i tysiące ton rozpylić wszędzie, gdzie trzymają się silikoki. Wyjałowiwszy powierzchnię, opracujemy metodę równomiernego przesączania go w głąb. Trzeba się spieszyć, żeby silikoki nie zdążyły znów zabezpieczyć się jakimś jeszcze odporniejszym pancerzem. Rem nie podzielała optymizmu Franka.
— Obawiam się — odrzekła — iż one już stworzyły zabezpieczenie. Franek zdziwił się.
— Jak to? I nie stosują go?
— Właśnie to mnie najbardziej niepokoi.
— Zasadzka? Skinęła głową.
Franek spochmurniał. Czyżby nigdzie i nigdy nie było obrony przed tymi totalnymi niszczycielami? Wydawało mu się intuicyjnie, że Rem ma rację. Czyż nie byłoby słuszne już teraz dać za wygraną? Przenieść na Wenus możliwie całą ludzkość i pogodzić się z oddaniem Ziemi?
Podzielił się tą myślą z Rem.
— Tak… — odparła smutno, ale z przekonaniem. — Gdyby walka okazała się beznadziejna, przyjdzie podjąć decyzję o powszechnej ewakuacji. A w takim razie im wcześniej, tym lepiej, by uniknąć niepotrzebnych ofiar. Stworzymy nową ojczyznę.
Franek zamyślił się.
— Tak. Stworzymy! — powiedział z mocą. — Ale może jeszcze uda się uratować Ziemię. Spójrz, jaki duży teren jest już wolny od silikoków! Łaziki dzielnie się sprawują.
Rzeczywiście na tablicy rejestrującej nasilenie występowania krzemowców widniały wolne miejsca: szerokie pasy wzdłuż przejścia robotów oraz kręgi świadczące o ich operatywności. Franek wzmógł szybkość posuwania się dwóch łazików, nie zmniejszając nasilenia wypływu odkażającej mgły. Chciał doświadczalnie ustalić najniższą dawkę potrzebną do wyjałowienia powierzchni gruntu.
Połączył się z Tomem, lecz nie słyszał go prawie wcale. Na własną rękę zamówił z dyspozytorni automatów sto dwadzieścia łazików. Miał jeszcze dosyć dużo żrącego płynu. Nie był zresztą pewien, czy zamówienie zostało przyjęte, gdyż i tutaj odbiór pozostawiał wiele do życzenia.
Odkażony obszar rozszerzał się. Żaden z operujących łazików nie został uszkodzony. Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że silikoki same ustępowały z pola walki, odsłaniając całe połacie ziemi, do których łaziki dopiero się zbliżały — wzrastała nadzieja zwycięstwa. Nawet poziom niektórych jezior lawy uległ wyraźnemu obniżeniu.
Tylko zachowanie Rem od kilku minut mogło wzbudzać nieokreślony niepokój. Teraz Franek obserwował ją bacznie. Zdradzała silne zdenerwowanie. Co chwila przeglądała się w lustrze, choć to bynajmniej nie leżało w sferze jej zamiłowań. Poza tym zaczęła z dziwnym zainteresowaniem oglądać swoje ręce.
Nagle Franka uderzyło okropne przeczucie. Podszedł do Rem, lecz ona w tym czasie postąpiła krok w tył.
— Nie zbliżaj się — powiedziała z przejmującym wyrazem twarzy.
— Co ci jest? — zapytał.
Dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna trzyma w dłoni MC. Krążek był czerwony.
— Czuję się okropnie — odrzekła z wysiłkiem. — Twarz mnie pali. W ogóle zaczyna mi być gorąco od wewnątrz… Dłonie pieką nieznośnie.
Frankowi wystarczyły te wyjaśnienia. Bez namysłu odciął przewody łączące łaziki z wyspą napowietrzną. Choć zdezynfekowano je grubą warstwą nowego środka, tylko po nich silikoki mogły wtargnąć na statek. Franek był tego tak pewien, że nawet nie poprzedził tej decyzji odpowiednią analizą.
A więc krzemowe bakterie nie działały same. Ich mocodawcy, rozporządzając preparatami neutralizującymi działanie specyfiku wprowadzonego do akcji przez ludzi, pozwolili zginąć nieprzeliczonym miliardom silikoków, cofnęli ich inwazję z przyległych obszarów i tym samym podarowali iluzje zwycięstwa załodze wyspy powietrznej, aby tym łatwiej zaskoczyć ją i zgładzić.
Franek zbliżył się do Rem. Patrzył długo, przeciągle w wielkie oczy, obrzucił spojrzeniem smukłą kibić kobiety, którą bliżej poznał dopiero w ostatnich miesiącach. Nie pierwszy raz uświadamiał sobie, że przemożna siła wewnętrzna pcha go w ramiona tej uczonej, polityka, myśliciela i pięknej kobiety w jednej osobie. Teraz odczuwał to jakoś mocniej, inaczej, w zupełnie nowym wymiarze. Był to wymiar śmierci.