Gdy znów wydało mi się, że dostrzegam jakiś ciemny przedmiot unoszony przez rozpaloną substancję, skoczyłam naprzód. Niewątpliwie wpadłabym w piekielny kocioł, gdyby nie Szu.
— Co chciałaś zrobić?!
— Tam kosmolot… Widziałam Deana! Oni tam…
— Nic im w tej chwili nie pomożemy — powiedział twardo. — Skok w ten żar to samobójstwo.
— Ale oni tam giną!
— Nic jeszcze nie wiadomo. Jeśli kosmolot nie został rozbity, jeśli działa aparatura chłodząca…
— Patrzcie! — Ast wpatrywała się rozszerzonymi ze zgrozy oczami w ognistą kipiel, która w tej chwili przybrała ciemnowiśniową barwę.
Zgromadzone nad powierzchnią płynu gazy powoli rozpływały się w powietrzu i oto oczom naszym ukazała się niemal spokojna powierzchnia płynu. Poziom jego opadał szybko.
Bliżej krawędzi placu-kotła zaczynały przeświecać większe połacie dna. Można już było bez trudu dojrzeć ciemne otwory w jego gładkiej powierzchni. Po chwili już tylko w środku placu widniała wielka kałuża.
Kosmolot znikł. Rozpłynął się gdzieś — nie wiadomo gdzie. Rozpuścił się w owym ognistym kotle i spłynął w głąb tej niezwykłej fabryki. Było to dla nas niemal pewne. Pamiętaliśmy działanie rozpuszczalników „żywej skały” pod pierwszym, odkrytym na Urpie miastem podziemnym.
Tymczasem ostatnia kropla płynu wsiąkła w powierzchnię placu. Żaden ślad nie wskazywał, iż przed chwilą nastąpiła tu zagłada statku kosmicznego.
Milczeliśmy. Czy w ogóle można wyrazić rozpacz, która nas wówczas ogarnęła? Osu-nęłam się na kryształową powierzchnię dachu. Nie mogłam nawet płakać. Ze stanu otępienia wyrwało mnie dopiero gwałtowne szarpnięcie za ramiona i sta-nowczy głos Szu:
— No cóż? Nic tu po nas! Sytuacja jest jasna. Musimy się śpieszyć, bo zapas płynu wystarczy nam zaledwie na trzy dni. — Czy to ma jakieś znaczenie?
— Tu już nie chodzi o nich, lecz o nas. W ciągu tych trzech, najdalej czterech dni musimy porozumieć się z gospodarzami planety. Inaczej…
— Zapasy materii odrzutowej przy oszczędnych długodystansowych lotach wystarczą na przebycie kilku tysięcy kilometrów — odezwała się Ast. — Powinniśmy ich odnaleźć bez trudu.
— Musimy ich odnaleźć! Chyba że… — Szu urwał i dłuższą chwilę trwał w zamyśle-niu, patrząc ponuro na pusty, zda się wymarły plac.
NIEWIDZIALNI
Pić… Umoczyć spękane wargi w chłodnym, orzeźwiającym napoju… Wchłonąć w spragniony płynu organizm kilka łyków życiodajnej wody!
Już wczoraj z rana wysączyliśmy ze zbiorników skafandrowych ostatnie krople. Nie mamy więc nie tylko pożywienia, ale i wody, której stały, nieprzerwany dopływ niezbędny jest do życia. Co prawda, regenerowane w skafandrach powietrze zachowuje dużą wilgotność, ale przecież aparatura nie jest przystosowana do uzupełniania wody przeznaczonej do picia. Któż mógł przewidzieć taką sytuację, że będziemy zamknięci w skafandrach na wiele dni?
Dziś przed świtem dotarliśmy do Morza Północnego. Taką nazwę nadaliśmy jeszcze z kosmolotu największemu zbiornikowi wodnemu na półkuli obejmującej w przeniesie- niu na firmament niebieski również Gwiazdę Polarną. Niestety, ciecz, która wypełnia Morze Północne, nie jest bynajmniej ziemską wodą morską, lecz roztworem o znacznym stężeniu trujących dla organizmu ludzkiego substancji.
Nie dysponujemy żadnymi przyrządami do oczyszczania wody, a więc ten ogromny jej zbiornik ma dla nas tę samą wartość co suchy piasek pustyni. Ponadto nikt z nas nie jest chemikiem i nasze wiadomości pozwalają nam na dokonywanie zaledwie elementarnych doświadczeń. Jesteśmy więc w sytuacji daleko gorszej od Robinsona Cruzoe, który nie byt pozbawiony wody do picia, mógł zdobywać pożywienie oraz wykorzystywać swe umiejętności i wiedzę.
Cóż z tego, że znajdujemy się w skafandrach ochraniających nasze organizmy przed trującymi gazami atmosfery, wysokim ciśnieniem i temperaturą? Wystarczy, że nie mamy narzędzi i bibliotek, a stajemy się bezbronni wobec natury bardziej niż człowiek pierwotny.
Jedyna nadzieja ratunku opiera się na wierze w szybkie spotkanie z gospodarzami planety. Niestety, przebyliśmy już ponad dwa tysiące dwieście kilometrów, a nie znaleźliśmy żywych mieszkańców Błyskającej.
Jak to możliwe? Przecież na każdym niemal kroku napotykamy przejawy wysokiej cywilizacji technicznej. Wszystko tu porusza się, zmienia, przeobraża, przetwarza i rozbudowuje. Gdyby ktoś powiedział nam jeszcze miesiąc temu, że staniemy wobec tak dziwnej zagadki i nie potrafimy jej rozwiązać — nikt z nas z pewnością by w to nie uwierzył.
A dziś?… Trzeba jednak zacząć od początku.
Po zniknięciu kosmolotu, przekonani o śmierci Deana, Jara i Zoe, postanowiliśmy poszukać gospodarzy planety, lecąc wzdłuż równika na zachód. Jeśli piszę „my”, nie znaczy to, że w pierwszych godzinach po ciosie, jaki na nas spadł, mogłam decydować wraz z Szu i Ast o naszych dalszych losach.
Utrata Deana i dwojga najbliższych przyjaciół zupełnie mnie załamała psychicznie. Początkowo nawet niezbyt dobrze zdawałam sobie Sprawę, co się wokół mnie dzieje.
Kierunek lotu wyznaczony został z uwagi na znaczne skupienie większych ośrodków cywilizacji w tym pasie. Tu również mogliśmy spotkać najwięcej szlaków komunikacyjnych, a więc i pojazdy, które obserwowaliśmy już przed lądowaniem kosmolotu.
Opuściwszy ośrodek przemysłowy lecieliśmy nad szeroką, gładką arterią, spełniającą podobną rolę co ziemskie autostrady. Konstrukcyjnie różniła się całkowicie od wszystkiego, co dotąd znałam. Wsparta w odstępach nieraz nawet pięciokilometrowych na cienkich, pojedynczych słupach, biegła idealnie poziomo przez setki kilometrów, nie dotykając powierzchni planety. Oczywiście było to możliwe przy łagodnym ukształtowaniu lądów, braku skalistych gór, a nawet większych wyniosłości. Niemniej w celu zniwelo- wania szlaku wysokość słupów przekraczała nieraz dwieście metrów. „Szosa” nie miała barier ani żadnych zabezpieczeń. Była jakby sztywną, prostą taśmą wspartą na słupach.
Po owym szlaku poruszały się w dość regularnych odstępach długie, błyszczące lub szare pojazdy, przeważnie złożone z wielu krótkich segmentów. Niektóre z nich przypominały z góry dziwaczne gąsienice. Żaden nie miał okien, a nawet śladów jakichś drzwi czy włazów.
Sposób posuwania się pojazdów był również niezwykły: mknęły z prędkością 120 km/godz. tuż nad powierzchnią „autostrady”, nie stykając się z nią zupełnie. Nie zauważyliśmy żadnych urządzeń napędowych. Pojazdy nie miały śmigieł ani też silników odrzutowych. Szu był zdania, że prawdopodobnie chodzi tu o coś w rodzaju napędu magnetycznego, ale nie było żadnego sposobu na sprawdzenie tej hipotezy.
Nastała noc, potem znów wzeszedl Toliman B. Doba trwa na Błyskającej zaledwie 6,3 godziny. Lecieliśmy dalej wzdłuż „szosy”. Przede wszystkim zależało nam na jak najszybszym nawiązaniu łączności z niewidocznymi pasażerami pojazdów, jednak żadna próba porozumienia się z nimi nie dała rezultatu. Na próżno Szu wyczyniał karkołomne ewolucje ponad mknącymi maszynami. Na próżno wylądował na dachu jednego z nich i usiłował rytmicznym pukaniem wywołać jakąś reakcję. Pojazdy dążyły dalej z tą samą prędkością, jakby kierowane przez istoty ślepe i głuche.
Od czasu do czasu trafialiśmy na skrzyżowania ”naszej” drogi z innymi. Przecznice nie biegły, jak na Ziemi, pod lub nad przecinanym szlakiem, lecz łączyły się z nim na jednym poziomie, podobnie jak ulice w dawnych wiekach. Co chwila pojazdy przecinały sobie wzajemnie drogę i to w niebezpiecznie małych odległościach, nie dostrzegaliśmy jednak jakichkolwiek zakłóceń w komunikacji. Pełną automatyczną regulację ruchu stosowano co prawda na Ziemi od paru wieków, ale tu osiągnęła niebywałą precyzję. Zastanawiające było również, że nie spotkaliśmy pojazdów skręcających pod kątem prostym w przecznicę.
Raz po raz ponawialiśmy bezskutecznie próby zwrócenia na siebie uwagi. Zaczęliśmy podejrzewać, że co najmniej część pojazdów porusza się bez obsługi. Wybieraliśmy i „atakowaliśmy” więc pojazdy jak najbardziej różniące się od najczęściej spotykanych „gąsienic”.