Po oceanie przewalały się jeszcze długie fale. Sztorm jednak ustał. Tom, Rem i Ber odetchnęli z ulgą. Szalejąca bowiem od kilku godzin wichura stwarzała groźbę rozwleczenia silikoków jednym z wymienionych sposobów. Tom ujął nerwowo maleńki głośnik nadajnika radarowego.
— Czekamy na telewizyjne przekazanie mapy. Wszak nie ma czasu do stracenia — podniósł głos.
Upłynęła jeszcze dłuższa chwila, nim przed telewizorem, mającym kształt metalowego pręta z nawiniętą siatką przewodów, zadrgało powietrze. Pole sił zastępujące ekran rozbłysło zarysami wysp, z początku niewyraźnymi. Po kilku sekundach obraz okrzepł na tyle, że pozwalał rozeznać się w położeniu.
Każda poważniejsza wichura mocno spychała wyspy głównie w kierunku równoleżnikowym. A ostatnio w tym rejonie planety jeden sztorm gonił drugi. Dlatego trudno było przewidzieć, co aktualnie sąsiadowało z Nową Afryką.
Tymczasem na telewizyjnej mapie obszar okalających ją wód był na ogół czysty. Jeśli nie liczyć Wyspy Einsteina, która znacznie przybliżyła się do niej, najbliższe płynęły o trzysta kilkadziesiąt kilometrów.
— Lepiej, niż przypuszczałam — rzuciła Rem. — Ale co zrobimy z tym drobiazgiem? — wskazała ręką Wyspę Einsteina. — Jest widownią zbyt frapujących badań biologicznych, abyśmy jej się pozbyli z lekkim sercem. A tak blisko stad…
Milczeli.
Tom pomyślał, że z lekkim sercem nie oddaje się ani piędzi ziemi w Układzie Słonecznym. A cóż dopiero ziemi na Wenus, ziemi pływającej, tak skąpo przez naturę wyprowadzonej na światło z zatopionych wodą czeluści; ziemi, która teraz miała być ocaleniem dla ludzkości.
Powiedział wolno, jakby z wysiłkiem:
— Trzeba powiadomić biologów prowadzących tam badania, aby się wycofali. Natychmiast! Rem i Ber spojrzeli na Toma. Ciężko westchnął i Odpowiedział:
— W tej grze nie możemy żałować żadnej karty. Chodzi o ludzkość!
SŁOŃCE W GŁĘBINACH
Od chwili pojawienia się krzemowców Nowa Afryka przewędrowała w wyniku silnego sztormu sześćdziesiąt kilka kilometrów. Znacznie mniejsza od niej Wyspa Einsteina podróżowała w tym czasie dwukrotnie prędzej i wpłynęła na wody opuszczone przez Nową Afrykę, którą silikoki przeżerały już w najlepsze.
Musiała więc podzielić los tej ostatniej. Zbyt straszna była groźba zadomowienia się na Wenus mikroskopijnych prześladowców ludzkości, aby cokolwiek ryzykować. Toteż Mallet nawet nie wysłuchał do końca prośby profesora Szatkowskiego z tamtejszego instytutu, by ze względu na przełomową fazę unikatowych badań oszczędzić wyspę, jeśli nie stwierdzi się na niej silikoków. Bardzo grzecznie, ale stanowczo powtórzył polecenie natychmiastowego usunięcia stamtąd personelu, z prawem zabrania do rakiety dającego się wywieźć wyposażenia oraz wszelkich materiałów, które razem z obsada Wyspy Einsteina zostaną poddane kwarantannie.
Uwzględniając zarówno ruch Nowej Afryki, jak prędkość i kierunki występujących w tym rejonie prądów oceanicznych, naniesiono na mapę obszar dna morskiego, na który mogły przedostać się z tej wyspy cięższe od wody okruchy zakażone silikokami.
Po rozważeniu sytuacji Tom Mallet wraz z Berem, Rem i kilkoma specjalistami z różnych dziedzin wydali odpowiednie zarządzenia. Przede wszystkim polecili przygotować do transportu powietrznego bombę termojądrowe typu HC, której energię miał podać z Ziemi przez radio centralny konkryt. Było to bowiem zadanie zbyt poważne, aby superkomputery zbudowane ostatnio na Wenus mogły udzielić autorytatywnej odpowiedzi. Chodziło o wyparowanie wielu miliardów ton materii, które mogły być zakażone krzemowymi bakteriami. W grę wchodziły dwie wspomniane wyspy, rozległy szmat dna morskiego pod tymi formacjami i zawarte między nimi masy wody. Trzeba było dokładnie ustalić odległość miejsca eksplozji od dna oraz siłę energetyczną bomby, jakiej należało użyć.
Niebezpieczny był to eksperyment: podwodny wybuch bomby wodorowej na znacznej głębokości nigdy dotąd nie został przeprowadzony.
W drugiej połowie dwudziestego wieku dokonywano całych serii próbnych wybuchów bomb atomowych i wodorowych. Początkowo wskutek odległości przestrzeni kosmicznej, a później konwencji zabraniających skażenia jej obszarów przylegających do układu Ziemia—Księżyc, doświadczeń tych nie przeniesiono poza obręb naszej planety. Na Ziemi przeprowadzano je rozmaicie: na skalnej powierzchni, lustrze wody, w atmosferze, pod ziemią albo płytko pod wodą.
Początkowo skutki tych lekkomyślnych poczynań nie rzucały się w oczy, a głównym argumentem przeciwników wypróbowywania broni jądrowych była groźba wybuchu wojny atomowej — rozmyślnie albo przez przypadek. Tymczasem jednak zmiany w przyrodzie kumulowały się. Najwcześniej zrozumiano, że zagrożona jest roślinność. Każdy wybuch łączył w wysokiej temperaturze tlen i azot, tworząc tlenek azotu, który przenikał do stratosfery i stale przekształcał się w kwas azotowy, bez obaw spłukania przez deszcze, gdyż ponad pułapem chmur. Żrące jego działanie niszczyło bakterie glebowe przyswajające azot z powietrza, co groziło wyniszczeniem roślin, a tym samym wszelkiego życia na Ziemi.
Dochodziło do tego wiele innych zgubnych procesów. Zaburzenia klimatyczne oraz skażenia promieniotwórcze rozległych obszarów, a w pewnym stopniu całej powierzchni planety, jak również skutki genetyczne ujawniały się wolno, ale permanentnie, i późniejsze ich łagodzenie zaabsorbowało kilka pokoleń.
Dopiero w sto lat po zaprzestaniu wszelkich prób z bronią jądrową nauka była w stanie wykazać, że stało się to pięć minut przed dwunastą, i ludzkość — podobna do brzdąca nieświadomie bawiącego się zapałkami — miała naprawdę szczęście. Niedługie bowiem jeszcze kontynuowanie tej zabawy z ogniem atomowym wywołałoby — prócz innych nieszczęść — chaos olbrzymiej liczby mutacji w obrębie wszystkich gatunków roślin i zwierząt, oczywiście nie oszczędzając także ludzi. Byłaby to nieobliczalna degeneracja życia na Ziemi.
Użycie bomby wodorowej, zadecydowane teraz w obliczu groźby opanowania Wenus przez silikoki, stanowiło pierwsze odstąpienie od zawartej wówczas konwencji. Jako akt niezbędnej samoobrony nie budziło niczyjego sprzeciwu.
Stwarzało to też jedyną sposobność do wyciągnięcia bezpośrednich wniosków z tego typu eksplozji głębinowej, która mogła nigdy się nie powtórzyć. Uczeni oczywiście nie poniechali tej okazji. W krótkim czasie rozmieścili zespoły bardzo różnorodnych aparatów do przeprowadzenia wszechstronnej — jakościowej oraz ilościowej — analizy wybuchu. Kamery filmujące trzysta milionów obrazów na sekundę, przyrządy do rejestrowania i pomiarów wszystkich rodzajów wysyłanych promieniowań elektromagnetycznych i korpuskularnych, zdalnie sterowane rakiety i wiroloty tworzące nader skomplikowane laboratoria do badania przebiegu samej eksplozji oraz wtórnego oddziaływania jej skutków.
Zjawiska towarzyszące podmorskiemu wybuchowi bomby wodorowej na znacznej głębokości od dawna dość dobrze przewidywano. Blisko sześćset lat wcześniej groźba, że może on spowodować nieprzewidziane skutki, powstrzymała od takiej próby rządy mocarstw przelicytowujących się swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie. Używano bomb jądrowych do straszenia wojną jeszcze wtedy, gdy każde dziecko wiedziało, że buńczucznie zapowiadana ogólnoświatowa rozprawa, trzecia z kolei, jest niemożliwa, bo zniszczyłaby biosferę Ziemi. Już po pierwszej konwencji w tej sprawie nie przeznaczono ani jednego zbiornika wodnego do celów badawczych.
Przy wybuchu głębinowym wytworzona fala ciśnienia mknie z prędkością znacznie przewyższającą rozchodzenie się fal głosowych w wodzie, czyli tysiąc czterysta metrów na sekundę. Po osiągnięciu przez tę falę obszaru dość oddalonego od centrum wybuchu szybkość jej będzie dążyć do zrównania się z tą wartością. Ponieważ są to fale kuliste, ich energia maleje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do odległości, a więc znacznie wolniej niż przy podobnym wybuchu na powierzchni Ziemi, gdy tworzące się fale płaskie słabną proporcjonalnie do kwadratu odległości. Eksplozja wywołana w głębinach oceanu mogła poczynić znaczne szkody na przeciwległej stronie Wenus, gdzie biegnący po łukach wielkich kół zespół fal opasujących całą planetę gwałtownie zde-rzy się z sobą. Nastąpi to po ośmiu godzinach od chwili wybuchu.