— Czy potwierdzisz sugestie, że maczało jednak w tym palce Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus? Chodzi głównie o dwuznaczną rolę profesora Bandorego.
— Towarzystwo to liczy miliony członków. Nie brak wśród nich wartogłowów, którym mogą się udzielać tak dziś rozpowszechnione egzaltacje religijne. Trudno wykluczyć, że niektórzy łączą je z ratowaniem naturalnego środowiska Wenus. Bandore nie ma z tym nic wspólnego. Przeciwny wenusjańskiemu osadnictwu, z wielkim zacięciem pragnie je przerwać na rzecz kolonizacji Marsa. Także usiłował zapobiec zniszczeniu Wyspy Einsteina, jeśli nie stwierdzimy tam silikoków. Działa jawnie, uczciwie i nie przyzywa na pomoc sił nadprzyrodzonych.
— A teraz ogólniejszy problem: W czym dostrzegasz powód wybuchu na całym świecie psychoz religijnych, które zdumiały i zaskoczyły nas wszystkich?
— Pozwól, że sprostuję: mnie wcale nie zaskoczyły. Może dlatego, iż — niezwykłym zrządzeniem losu — doświadczyłem tych spraw na własnej skórze: sam hołdowałem niegdyś takim nastrojom.
— Celestia?
— Właśnie. Będąc najstarszym z bardzo już nielicznych Celestian pamiętam tamte wypadki, bo kiedy niespodziewanie rozstrzygała się szczęśliwie przyszłość tego świata mknącego poprzez pustkę na zatracenie, miałem trzynaście lat. Ufnie wierzyłem, jak prawie wszyscy jego mieszkańcy, że za osiemnaście tysięcy lat Pan Kosmosu doprowadzi naszych potomków na Juventę, gdzie spotkają się z nami, cudownie przeniesionymi po śmierci do tej krainy wiecznej światłości i wesela.
— Z twoich sądów o mistycznych egzaltacjach zawsze tchnie takt i umiar. W jakich okolicznościach sam byłbyś skłonny je aprobować?
— Nigdy, za nic w świecie! Co wcale nie znaczy, że nie dostrzegam, iż w pewnych trudnych chwilach, a zwłaszcza w tak zwanych sytuacjach ostatecznych, mogą być one niektórym ludziom wielce pomocne.
DZIECI ZIEMI
Wśród dzieci urodzonych w ostatnim roku mutacje występowały coraz częściej. Podczas gdy dawniej jedna zdarzała się przeciętnie na milion urodzeń, w niektórych miejscowościach liczba ta wzrosła dwadzieścia tysięcy razy. Jeśli doliczyć drugie tyle poronień wywołanych mutacjami, dwudziesta piąta część nadchodzącego pokolenia urodziła się z daleko posuniętymi zniekształceniami fizycznymi i psychicznymi. Wśród ludzi z niektórych okręgów, zwłaszcza afrykańskich, te proporcje przedstawiały się jeszcze gorzej.
Dwie trzecie ludzkiej populacji nadal przebywało na Ziemi. Wskutek ewakuowania ludzi z rozległych obszarów zagęszczenie innych wzrosło kilkadziesiąt razy. Jednak nawet na tych okropnie przeludnionych terenach, choć uprzywilejowanych dlatego, że były najczystsze, skażenie promieniotwórcze wcale nie było małe. Zapomniano już o normach radiacji uznawanych za dopuszczalne. Nawet z dala od skałoburczych działań silikoków powietrze było skażone do tego stopnia, że w normalnych czasach nikomu by się nie śniło przebywać w tak niebezpiecznym środowisku.
Rozwlekane wiatrami śmiercionośne pyły z kipiących lawą pustaci opadały to tu, to tam, często w przerażającym stężeniu, każąc całe regiony pospiesznie ewakuować. Ostatnio takie były właśnie skutki burzy piaskowej, która, świecąc złowieszczo w mroku, przez Kanał Mozambicki uderzyła na Madagaskar i zmusiła do błyskawicznej ewakuacji Ta-nanariwy oraz sąsiednich miast.
Zagrożenia mieszkańców Ziemi napromieniowaniem wcale nie zmniejszyły ostatnie sukcesy zdławienia ognisk silikoków na znacznych obszarach. W całkiem zmienionych warunkach termicznych planety bardzo utrudnione było panowanie nad cyrkulacją prądów atmosferycznych. Nadto dawano pierwszeństwo wszystkiemu, co służyło bezpośredniej walce z kosmicznym najazdem. W tej sytuacji uchwalono przesiedlenie na Wenus całą ludzkość w nieprzekraczalnym terminie czterech miesięcy. Pozostać miały tylko ochotnicze załqgi uczestników walki o Ziemię — jak zaczęto nazywać generalną rozprawę z krzemowcami, która w związku z budową Pamięci Wieczystej na Księżycu wkraczała w fazę rozstrzygającą.
W dyskusjach nad sposobem przeprowadzenia tej emigracji na skalę, jakiej nikt sobie dotąd nawet nie wyobrażał, Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus stanowczo oparło się planom zabudowy ocalałych resztek wysp. Mimo założeń bowiem utrzymania jakichś skrawków w charakterze rezerwatów oznaczałoby to ograniczenie biosfery lądowej do nielicznych, wyrywkowo uratowanych gatunków, z których później nie udałoby się sklecić ani jednej naturalnej, prężnej, samowystarczalnej biocenozy z niezbędnym dla jej rozkwitu zamkniętym obiegiem wszystkich przynależnych łańcuchów pokarmowych.
W tym czasie już skrystalizował się pogląd, że — bez względu na rozwój wydarzeń — Wenus nie zostanie przystosowana do zasiedlenia pod gołym niebem. W razie klęski ludzkość miała się przenieść na Marsa. Dlatego już teraz przystąpiono do rozbiórki niektórych wenusjańskie!! miast w celu zrekultywowania terenu, jak to się czyniło z hałdami na Ziemi. Już wcześniej specjalną uchwałą wyłączono spod dalszej zabudowy Ziemię Joersena — pasjonujący biologów jedyny lilipuci ląd wodnej planety.
Te formy ratowania wenusjańskiej biosfery nie kolidowały z ustaleniami dotyczącymi całkowitej emigracji z Ziemi. Początkowy plan skonstruowania olbrzymich promów w postaci sztucznych wysp dla miliardów ludzi okazał się niezbyt praktyczny, a zwłaszcza trudny do spełnienia w sztywno wytyczonym terminie czterech miesięcy. Kilka mniejszych takich jednostek pływających rozganiał już wiatr po wszechoceanie Białej Planety. Dalsze były w budowie. Całkowite jednak rozwiązanie problemu uchodźców z Ziemi miała przynieść pospieszna budowa miasta poruszającego się na orbicie wokół Wenus. Był to pusty wewnątrz dysk o średnicy czterystu kilometrów, podzielony na poziome kondygnacje.
Dwudziestego września dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku w godzinach rannych nadszedł meldunek z Astrobolidu lecącego już przez rubieże Układu Słonecznego. Daisy Brown donosiła między innymi:
„Wasze ostatnie wiadomości o progresywnym wzroście mutacji wśród dzieci urodzonych począwszy od wiosny bieżącego roku wywarły na nas okropne wrażenie; tym bardziej że mamy żywo w pamięci sprawę samego Lu, jak również jego chęci poddania nas wszystkich zabiegowi syntezy chromosomalnej.
Niewątpliwie mutacje tworzone przez ślepy przypadek są znacznie groźniejsze, gdyż prowadzą do wielokierunkowej degeneracji gatunku ludzkiego. Wczoraj przedyskutowaliśmy tę sprawę z A-Cisem, który, korzystając z pomocy dublomózgu, oświadczył nam, że nie jest to wcale beznadziejne. Przypuszcza on, iż uda się dokonać korekcji chromosomalnej w skali całej ludzkości, co położy kres temu dramatowi.
Bez tego w ogóle nie wyobrażam sobie przyszłości ludzi inaczej niż jako powszechną, nieodwracalną katastrofę. Nawet w razie odizolowania ludzi już teraz od źródeł zgubnego promieniowania — oczywiście przez emigrację — problem pozostaje otwarty, pogorszając się z każdym rokiem i z każdym pokoleniem. Ileż milionów ofiar pochłaniają aż do naszych czasów skutki eksperymentalnych wybuchów bomb atomowych i wodorowych, niebacznie dokonywanych w drugiej połowie dwudziestego wieku!
A-Cis twierdzi, że później szczegółowo rozpracuje ten problem za pomocą Pamięci Wieczystej, lecz najpierw musi być ukończona jej budowa, gdyż w swoim obecnym stadium nastawioną jest wyłącznie na walkę z silikokami. Zdaniem Urpianina ta korekcja chromosomalna powinna być uwieńczona całkowitym sukcesem”.
Zgodnie z obietnicą powiadamiania opinii publicznej zarówno o poczynaniach Komitetu Ochrony Ludzkości, jak też o wiadomościach nadchodzących z Astrobolidu kilka minut po godzinie siódmej Rem nadała na wszystkich falach meldunek Daisy Brown z takim komentarzem:
„Musimy szczególnie mieć się na baczności. Przypominamy, iż w pierwszych doniesieniach, nadawanych z Układu Tolimana przez tę samą reporterkę, mowa była p doświadczeniach Urpian zmierzających do narzucenia ludziom swojej woli.