Zboczyli nieco, aby przynajmniej część drogi lecieć nad obszarem rozległego rezerwatu przyrody polarnej, gdzie pozbawiona izolacji warstwa lodowa utrzymywała temperaturę niższą od zera. Okazało się jednak, iż stale zalegająca tu gruba pokrywa śnieżna stopniała niemal zupełnie, tworząc jeziora mętnej wody zmieszanej z szaroczerwonawym pyłem. Miejscami potoki toczące się po zboczach wzniesień przypominały strugi mocno rozwodnionego szlamu.
Silne parowanie stwarzało klimat cieplarniany, co w połączeniu z wzrastającym zapyleniem powietrza utrudniało oddychanie. Każdy wdech parzył i dusił. Potęgowało się pragnienie.
Oboje poczęli jednocześnie odczuwać ból głowy, co mogło być objawem zatrucia. Wyczuwało się słaby zapach siarkowodoru, a nie można było wykluczyć, że atmosfera zawiera również tlenek węgla w niebezpiecznych ilościach. Nie mieli masek tlenowych ani żadnych przyrządów do analizy chemicznej. Któż by zabierał je naparodniową zwykłą wycieczkę?
Co prawda MC na razie tylko nieznacznie się zaróżowtł, lecz nie wiadomo jak długo będą zmuszeni lecieć w zatrutej atmosferze.
Częste zmiany zapachów wskazywały na pasmowe rozchodzenie się mas powietrza z domieszką gazów wulkanicznych o dość zróżnicowanym składzie. Przez kilka minut przebywali w strefie znacznego stężenia siarkowodoru, po czym znikł on zupełnie, atmosfera zaś nie wykazywała żadnych zmian poza słabym zakurzeniem.
Jednakże nie byli jeszcze za kręgiem zatrutego oddechu wulkanu. Widoczność raptownie skurczyła się do kilku metrów. Drażniący pyl czynił dalszy lot niezmiernie uciążliwym i zmuszał do stałej, bacznej obserwacji podręcznych urządzeń radarowych, jakie wchodziły w skład aparatów plecowych.
Każda chwila nieuwagi mogła pociągnąć zderzenie z pojazdem powietrznym; ludzie gremialnie usiłowali opuścić ten przeklęty obszar. Rakiety mknęły oczywiście znacznie wyżej.
Radiowa łączność, przelotnie nawiązana z kilkoma takimi samymi autolotnikami, nie pozwoliła rozpatrzeć się w sytuacji. Z dosyć sprzecznych danych wyłaniał się ogólny wniosek, że chodzi o gigantyczny wybuch wulkanu na którymś z amerykańskich połud- ników — u brzegów Antarktydy lub w obrębie jednego z pobliskich archipelagów. Było to daleko na zachód od sejsmicznych rejonów Ziemi Wiktorii oraz Wyspy Rossa z kulminacją Erebusa.
Bernardowi nie udało się dotąd pochwycić kontaktu z ludźmi, którzy znajdowali się w niebezpiecznej bliskości wybuchu. Świadkowie z terenów dość oddalonych od siebie nie tylko widzieli podobny rozbłysk i gaśnięcie łuny, lecz również odczuwali taki sam silny wstrząs. Większość z nich potraktowała go jako ostrzegawczy sygnał nakazujący ucieczkę z okolic katastrofy. Można było wnioskować, że ognisko wstrząsu tektonicznego było na znacznej głębokości i trzęsienie ziemi obiegło dużą część kontynentu. Niektórzy spośród przygodnych informatorów twierdzili, że przed godziną jeszcze słyszeli wielokrotnie wezwania SOS. Liczba ofiar musiała być ogromna.
— Zawróćmy — prosiła Silva.
— Dokąd? — zdziwił się Bernard.
— Do wody. Nieważne, jaka jest. Już nie mogę wytrzymać z pragnienia. Dopiero co minęli spienioną rzekę nieobecną na mapach, której rwący nurt — ży-wiołowo torujący sobie drogę przez pola, gaje, miasta, ogrody — unosił połamane gałęzie, drzewa, rozmaite przedmioty użytkowe, a nawet letniskowe domki. Bernard bał się, że mętna, odrażająca woda może zawierać trujące substancje wybuchu wulkanicznego.
— Nie możemy się cofnać kochana — powiedział serdecznie, ale stanowczo. — I czas nagli, i tamta woda była naprawdę niebezpieczna. Może spotkamy jakieś czyste źródło…
Uciął w pół słowa zrozumiawszy, że wyrwało mu się z ust kłamstwo. Nie wierzył w czy-sta wodę na trasie. Wyrzucał sobie to tanie pocieszenie Silvy, lecz nie chciał go sprostować.
Dłuższy czas lecieli w milczeniu. Widoczność znacznie się poprawiła, dzięki czemu zaryzykowali zwiększenie prędkości. Dawno już minęli rezerwat przyrody polarnej. Bernard obawiał się, że dalszy wzrost temperatury doprowadzi do topnienia lodowca pod warstwą izolacyjną, co zniweczyłoby możliwość ponownego zasiedlenia Antarktydy. Toteż przeraził się spostrzegłszy pod sobą dość obficie tryskające źródło. Silva, zauważywszy je, krzyknęła, że ląduje. Opadł obok niej.
Ciecz była przezroczysta i sprawiała wrażenie źródlanej wody. Bernard nie mógł jej zbadać pod względem chemicznym. Mimo to wiedział, że odradzanie Silvie napicia się z pewnością nie poskutkowałoby. Zresztą on sam odczuwał dojmujące pragnienie.
Dziewczyna pochyliła twarz nad taflą małego, powoli wypełniającego się wgłębienia. Zaczerpnąwszy dłońmi trochę upragnionego płynu, nie zaczęła jednak pić łapczywie, jak spodziewał się Bernard. Rozwarłszy dłonie wylała ciecz, która dopiero teraz, opadając ciągliwie i bezgłośnie, sprawiała wrażenie galaretowatej masy. Równocześnie grymas bólu wykrzywił jej twarz.
— Gorące? — spytał Bernard z przejęciem.
— Sparzyłam się — oznajmiła. — Ale nie jak ukropem; raczej żrącym kwasem. Bernard starannie oczyścił strumieniem dezynfekującego aerozolu dłonie Silvy, które piekły ją nieznośnie. Korciło go zbadać choćby pobieżnie, jaki to płyn, lecz dziewczyna porywczo zaoponowała:
— Nie dotykaj tego paskudztwa!
Przyznał jej słuszność. Przypatrzył się bacznie zawartości bajorka. Wyglądała na półpłynną substancję krystaliczną. Bernard podawszy Silvie pastylki orzeźwiajece, też połknął dwie. Nie skutkowały jednak, gdyż było za duszno. Wzlecieli w powietrze, kierując się według kompasu wprost na Biegun Południowy.
Kiedy Silva zaczęła zostawać w tyle. Bernard, zwolniwszy lot, zapytał z niepokojem:
— Czyżby twój silnik tracił moc?
— Nie. To ja… — zabrzmiała cicha, jakby zawstydzona odpowiedź. Głos był Stłumiony, nienaturalny.
Kiedy wylądowali. Bernard stwierdził z przerażeniem, iż Silva nie może utrzymać się na nogach. Położył ją na trawie delikatnie rozgarnąwszy warstwę pyłów, które wzbiły nieprzezroczysty, duszący obłok.
MC dziewczyny przybrał barwę pomarańczową, a po chwili czerwoną. Szybkie postępy choroby wymagały natychmiastowego klinicznego leczenia. Bernard popatrzył na mapę bezradnie: mieli przed sobą prawie pięćset kilometrów lotu. Cofanie się oznaczało przybliżenie do rozszalałego żywiołu. Zresztą dokąd mieli się cofnąć? Na dotychczasowej trzystukilometrowej trasie zastali teren doszczętnie wyludniony; dalej było chyba jeszcze groźniej. A w metropolii z pewnością ktoś pozostał. Musiał też jak najspieszniej przybyć do instytutu, by kierować akcją ratowniczą. Wkrótce powinni osiągnąć pas osiedli i rozproszonych willi okalających rezerwat, który minęli.
Bernard nie mógł ani zostawić Silvy na miejscu, ani pozostać z nią. Obszar był zagrożony pod wieloma względami. Żałował, że nie miał czym określić natężenia promienio twórczości. Daleko posunięta jonizacja powietrza nasuwała podejrzenie, iż cała okolica jest skażona. W ostatniej fazie lotu trudno było rozmawiać przez radio nawet na małą odległość.
Niewiele myśląc. Bernard mocno przytroczył Silvę do siebie i uruchomił aparat odrzutowy.
Wzbili się ciężko w powietrze. Lecąc nisko oglądali widoki, które nie napawały otuchą. Lasy, przeważnie iglaste, powiędły od suchego skwaru. Ziemia, przysypana delikatnym popiołem wulkanicznym, świadczyła o zagładzie i całkowitym zniszczeniu.
Silvę trawiła silna gorączka, którą Bernard czuł poprzez jej ubranie. Dziwiło go bardzo, że tabletki lecznicze nie skutkowały. Tymczasem powietrze jakby troszkę ochłodło, choć tylko do poziomu skwarnego dnia w tropikach. Liczył, że oddalili się od strefy zagrożenia. Widoczność była jednak nadal bardzo zła. W aparacie radiowym buczał jednostajny, złowróżbny szum. Zachodziła obawa, że coraz częstsze porywy gwałtownego wiatru przypędzą ciężkie chmury pyłowe.
Rozciągnięta na wznak Silva leżała na tarasie opustoszałej willi. Bluzę miała rozpiętą, głowę lekko odchyloną do tyłu. Najbardziej niepokojąca była wysoka gorączka. Bernard już teraz w ogóle nie pojmował, dlaczego utrzymywała się, mimo niewątpliwego przedawkowania środków na jej uśmierzenie. Sprawa wyglądała groźnie, lecz on nie mógł nic na to poradzić.