— Czy jest poprawnie nazywać je siedmiornicami? TY unikasz lego określenia w książce o Wenus. Poprzestajesz na nazwie łacińskiej ich gromady oraz niższych jednostek taksonomicznych.
— Rzeczywiście nie przepadam za tym terminem, bo nasuwa porównanie z ośmiornicami. Ale przyjął się i ma uzasadnienie w siedmiu chwytnych ramionach tych zwierząt. Potocznie przecież nie będziemy stale mówić o wyższych tkankowcach.
— Powiedz jeszcze naszym Czytelnikom, jak przebiegają prace na Wyspie Einsteina, czego dotyczą i czy noszą charakter wyłącznie naukowy. To ostatnie wiąże się z bezczelnymi pomówieniami, które wszyscy znamy. Chcemy usłyszeć twoją autorytatywną opinię.
— Zacznę od końca. Oszczerstwa, o których wspominasz, zarzucają badaczom z Wyspy Einsteina poddawanie dzieci wzmożonej dawce tak zwanego promieniowania omega, w charakterze testu stopnia szkodliwości jego wpływu na organizm ludzki. Jest to taki sam bezsens, jak owo wyssane z palca promieniowanie omega. Nie wiem, kto dba o sianie zamętu. Rozwikłaniem tej pożałowania godnej łamigłówki ma się zająć specjalna komisja. Stwierdzam z całą mocą, że prowadzi się tam badania ściśle naukowe i nic ponadto. Kierują nimi tak renomowani biologowie, jak Szatkowski i Cierniom. Byłem z nimi dwa miesiące i jestem gotów współodpowiadać za wszystko, cokolwiek dzieje się na Wyspie Einsteina, również teraz.
— Więc czego dotyczą te badania?
— Mówiąc najprościej mechanizmów naporu roślin i zwierząt na jałowe obszary. Podam przykład z naszego podwórka. Dwudziestego siódmego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku najpotężniejszy w czasach historycznych wybuch wulkanu Krakatau rozsadził dwie trzecie wyspy na Malajach, wyrzucając w powietrze osiemnaście kilometrów sześciennych materiału skalnego. Ledwo kamienny wrak pozostałej resztki zdążył ostygnąć, zaborcze życie już zaczęło szturmować nowy, posępny, martwy świat. Ćwierć wieku później doliczono się tam stu kilkudziesięciu gatunków roślin i dwa razy tyle zwierząt, nie wyłączając kręgowców. Choć potem jeszcze trzykrotnie tamtejsze życie zostało zgładzone erupcją wulkanu — fauna i flora, które rozwijały się bez zakłóceń przez ubiegłe dwieście lat, są prawie identyczne jak wszędzie w tym regionie Archipelagu Malajskiego.
Otóż pomiędzy Krakatau a Wyspą Einsteina mamy wyraźną zbieżność. Czterdzieści sześć lat temu ten pływający drobiazg o średnicy dziewięciu kilometrów akurat dryfował w miejscu wybuchu podwodnego wulkanu. Gorące gazy, popiół, wrzenie oceanu — wszystko to złożyło się na dokładne wyjałowienie wyspy. Osobiście uczestniczyłem w tych ustaleniach jako student. Później — podobnie jak na Krakatau — ten mały światek ożywili napływający goście roślinni i zwierzęcy. Oba procesy przebiegały jednak inaczej. Krakatau zasiedlali oni przede wszystkim przybywając powodziowym nurtem rzek z Jawy i Sumatry, wypchnięci w morze na kłodach drzew. Na Wyspę Einsteina zaś życie przenikało głównie podczas częstego zderzania się i obijania o siebie wenusjańskich wysp.
Nadto chcemy sprawdzić, czy w tej młodej biocenozie ciśnienie mutacji jest przyspieszone oraz badamy pewne finezje ukierunkowań doboru naturalnego. Prace te mają doniosłe znaczenie dla biologii w ogóle, a nie tylko wenusjańskiej.
Białe morze obłoków kłębiło się coraz bliżej. Bernard podał lornetkę Ginie i zapytał po chwili:
— Dobrze widzisz?
— Chyba tak — odparła dziewczynka niepewnie. — Ale zaraz nastawię ostrość.
— Umiesz wyregulować? — zapytał Bernard.
— Umiem — odparła rezolutnie, kręcąc ostrożnie boczną gałką.
— Chmury! Jakie ładne, bielusieńkie! — zawołała radośnie. — To zaraz wejdziemy w te chmury. Będzie ciemno, słońce zgaśnie i gwiazdy — entuzjazmowała się dziewczynka.
— Nic z tego — odparł Bernard. Gina była mocno zawiedziona.
— Dlaczego? — zapytała niemal płaczliwie.
— Bo już przestajemy się obniżać — wyjaśnił Bernard. — Nasz statek nie wyląduje na powierzchni planety. Jest na to zbyt duży. Zatrzymamy się w kosmoporcie, który okrąża Wenus jako jej sztuczny księżyc.
— I co dalej? — dopytywała się Gina.
— Później dużo rakiet wahadłowców będzie podążać na Wenus tam i z powrotem, wiele razy. Aż wyładują nas wszystkich. Poznasz Wyspę Nadziei, ogromną pływającą płytę tego globu.
— Czy ona zawsze tak się nazywała? — ciekawiło Ginę.
— Nie zawsze. Parę miesięcy temu ktoś tak ją określił, może w luźnej rozmowie… Nazwa spodobała się, bo rzeczywiście wszystkie nadzieje wiążemy z zamieszkaniem tutaj; przynajmniej na razie. Więc tak już zostało, choć nie przemianowano wyspy oficjalnie: brakło czasu na takie głupstewka. Teraz nikt nie używa dawnej nazwy Pływająca Europa.
— A jak długo będę leciała wahadłowcem? — indagowała Gina w dalszym ciągu.
— Około kwadransa. Tylko musimy poczekać na naszą kolejkę. Akcja przewozu ludzi potrwa kilka godzin.
Na Wenus, w warunkach wolnej przestrzeni, łączność radiowa była jedyną forma porozumiewania sią osób idących nawet tuż obok siebie. Skład chemiczny atmosfery, ciśnienie i temperatura wykluczały bowiem poruszanie się bez skafandra poza obszarami szczelnie izolowanymi o sztucznej klimatyzacji.
Rem Hamersted spodziewała się wizyty Bernarda. Nie umiałaby powiedzieć, czy ja cieszy, chociaż w żadnym wypadku nie była jej obojętna.
Dobrze wiedziała, że Bernard prędzej czy później przybędzie na Wenus w związku z akcją przesiedleńczą, która z tygodnia na tydzień wzmagała się gwałtownie. W pływających osadach robiło się coraz ciaśniej, nowo budowane nie nadążały za rosnącymi potrzebami. Rem, której powierzono kierowanie tą kosmiczną wędrówką ludów, żądała wciąż nowych środków technicznych w celu przygotowania Wenus na przyjęcie kolejnych milionów przybyszów, mających rozgościć się tu na czas niewiadomy.
Kiedy w dwudziestym pierwszym stuleciu pionierska rakieta z załogą przebiła gruby płaszcz obłoków otulających Wenus, oczom odkrywców odsłonił się bezkresny, spieniony ocean. Potwierdziła się popularna w dwudziestym wieku hipoteza amerykańskich astronomów, Mentzla i Whipplea, iż cała powierzchnia tej planety jest szczelnie zalana grubym płaszczem wodnym.
Astronauci wiedzieli zresztą — na podstawie znacznie wcześniejszych zwiadów wenusjańskich próbników — o istnieniu jedynego lądu stałego, który zajmował pięćdziesiątą drugą część powierzchni planety, czyli był trochę mniejszy od Europy. Ta wystająca z wszechoceanu niewysoka płyta, uwieńczona pasmem Wierchów Kopernika — prastarych gór, z dawien dawna rozkruszonych ha łagodne pagórki — była terenem pierwszego lądowania śmiałków z Ziemi. Tu mieściły się stare baraki Joersena, przed wiekiem przekształcone w klimatyzowaną stację naukową Tilneya i Zujewy. Nie rozbudowywano jej później, w myśl uchwały ograniczającej nawet powoływanie placówek badawczych na tym jedynym wenusjańskim lądzie stałym, który ogłoszono ścisłym rezerwatem. Zresztą cała Wenus była planetarnym parkiem narodowym wyłączonym nie tylko z osadnictwa, lecz nawet z masowej turystyki. Dopiero najazd krzemowców, który zdezorganizował życie całej ludzkości, również te sprawy postawił na głowie.
Prawie całą powierzchnię Wenus stanowił ocean bez kresu i początku, choć przewalające się po nim fale najczęściej nie mogły obiec globu dookoła, nawet jeśli nie uderzyły w Ziemię Joersena. Tu i ówdzie wynurzały się sponad tafli niskie placki lądów… właściwie nie będących lądami. Nie były to bowiem, jak na Ziemi, płyty kontynentów przytwierdzone do stałego podłoża, lecz pływające wyspy o grubości kilkudziesięciu metrów. Powstały poprzez gromadzenie się przez niezliczone miliony lat żywych i martwych substancji lżejszych od wody.
Ich trzonem były dryfujące z prądami wielkie skupiska roślin morskich, również teraz często podziwiane w postaci ceglastych bądź amarantowych plam odstających od ponurych, zazwyczaj brudnosinych bezkresów. Okolicznością sprzyjającą tworzeniu się wysp było to, że wszystkie rośliny wenusjańskie — zarówno wodne, jak i lądowe — dopiero po śmierci drewniały, ulegając procesom przyspieszonego zwęglania. W wodzie morskiej nie butwiały ani nie tonęły. Lepiszcze, cementujące takie zaczątki wysp, stanowiła lawa w rodzaju pumeksu, jako produkt podmorskich erupcji oraz bardzo zbliżony doń materiał, tak samo lżejszy od wody, powstały ze sklejenia się unoszonego długi czas na falach popiołu wulkanicznego. Wyspy już okrzepłe zasiedlał z czasem świat roślinny i zwierzęcy typu lądowego.