Mali arystokraci, którzy rodzą się w Palimpseście, noszą w sobie przerażającą pustkę. Odbierają bodźce, reagują na nie, uczą się chodzić i siedzieć cicho, ale nie mówią, nie biegają, nie bawią się; nie mają również twarzy, włosów ani genitaliów. Dlatego szeptem nazywa się ich braurionami. Słowo to, zaczerpnięte z języka, którego nazwą zamożni nie zawracają sobie głowy, oznacza „niedźwiadki”. Dawno temu wierzono, że małe niedźwiedzie rodzą się bezkształtne i nijakie i dopiero matka, liżąc je, nadaje im właściwą postać.
Brauriony są jak lalki, miękkie, plastyczne, ale niedokończone, nierzeczywiste. W dniu, w którym wysoko postawiona kobieta wydaje dziecko na świat, zawinięta w lwią skórę i upierścieniona rubinami, modli się w duchu, by jej majątek okazał się zbyt skromny, by spowodować urodzenie brauriona. Nasłuchuje pierwszego krzyku potomka, a kiedy ten się nie rozlega, wie, że Święty Fulk przygarnie to dziecko i wszystkich jego późniejszych braci i siostry. Gdy wstanie z połogu, zacznie rozdawać swoje suknie jedna po drugiej, będzie się pozbywać domów i kochanków, w nadziei ponownego dostąpienia łaski.
Nie szlochaj, pani! Święty Fulk daje przynajmniej nadzieję! Kiedy podrzucasz na progu szkoły wysadzany klejnotami koszyk, istota, którą oddajesz impod opiekę, nie jest sierotą. Nie całkiem.
Dzieci słyszą, odbierają sygnały ze świata — co wielce ułatwia prowadzenie lekcji. Przez piętnaście lat uczniowie są spokojni, zrównoważeni, nieruchomi. Trzeba ich myć i dożylnie odżywiać (opieka nad nimi wymaga ostrożności i delikatności), ale rosną jak wszystkie dzieci. Naucza się je tak, jakby mogły recytować wiersze, dodawać i z zapałem dyskutować o bieżących problemach. Ich niezdarne stopy uczy się tańczyć. Okrutne machiny nadają właściwą posturę ich miękkim kręgosłupom.
Kiedy dzieci mają piętnaście lat, są gotowe.
Rytuał, który się wówczas odbywa, jest trzymany w największej tajemnicy — tak przynajmniej wyobrażają sobie możni Palimpsestu. Sympatyczny niedźwiadek siada w ciemnym pokoju, do którego wchodzi drugie dziecko, prawdziwe, nie starsze od niego, z błyskiem w oku i wrednym żartem na wargach. Dla jego wygody do pokoju dostarcza się mnóstwo wody w ogromnych pucharach, ono zaś powoli i z wielką gorliwością zaczyna lizać brauriona, tak jak mogłyby to czynić dawne niedźwiedzice, zanim niedźwiedzia społeczność uznała tę technikę za bezcelową. Wylizuje każdy cal jego skóry, bez litości i bez wytchnienia, chociaż z czasem zmęczone usta i język zaczynają boleć, a cały proces trwa pięć dni inocy. Dziecko jest jednak silne i niezmordowane.
Z bezkształtnej bryły wyłania się w pełni ukształtowany człowiek — z orlim nosem lub pieprzykiem na lewym policzku, rudymi włosami lub skórą koloru kawy, zwinnymi dłońmi lub pełnymi piersiami, dumnie wyprostowany, z szerokim czołem i pięknymi łukami brwi. Piątego dnia po braurionie nie ma już śladu, a zamiast niego w pokoju siedzi jedyna w swoim rodzaju istota, zahartowana latami przymusowego milczenia i obcowania z wyrafinowanymi duszami u Świętego Fulka. Zna łacinę, arytmetykę, poczet królów i historię Kościoła. Umie również pisać wiersze i zachowuje niezwykłe wspomnienia z lat uwięzienia we własnym ciele. Ma miły głos, łagodną naturę i niezwykły talent do tańca.
Braurion nie wraca już do rodziców. Nie może. Nie ma twarzy ani imienia, dopóki nie zostanie skończony, a wtedy określenie kto z której rodziny pochodzi byłoby zadaniem tak żmudnym, że nikt nie chce się go podjąć. I w ten oto sposób niedźwiadek — a teraz już pełnoprawny niedźwiedź — wyrusza w świat i sam próbuje znaleźć sobie w nim miejsce. Niezwykle często zdarza się,że bierze ślub z dzieckiem, które go wylizało. To bardzo trwała więź.
Skąd jednak biorą się te dzieci, ci chłopcy i te dziewczęta, które przez pięć dni i nocy usługują braurionowi? I jak dają się do tego namówić?
Sprowadza się je z Ptaszarni, rzecz jasna, skąd by indziej? W najuboższych okolicach ludzie od Świętego Fulka wyszukują dzieci wyjątkowe, bystre, ale niechciane, które rodzą się wszędzie, w całym Palimpseście, bez względu na to, czy w domu jada się akurat gulasz z gęsi czy z kota. Nauczyciele sprowadzają do szkoły całe zastępy dzieciaków, po jednym dla każdego ze swoich nieszczęsnych podopiecznych. Do chwili ukończenia piętnastu lat dzieci te żyją skoszarowane w sympatycznych domkach, wśród wieńców gaulterii. Uczy się je tak samo łaciny, rachunków i historii Kościoła, a nawet więcej, ponieważ są lotne, niesforne i — przez kontrast do tamtych uczniów, których milczenie potrafi doprowadzić człowieka do obłędu — ukochane przez nauczycieli. Piszą eseje o naturze hydry i byka i z radością o nich rozprawiają. Są rozpieszczane i karmione słodyczami. One również nie wracają do rodziców.
Zdarza się, że po latach dama w lwim futrze natknie się na prześliczną młodą kobietę idącą pod rękę z piekielnie dociekliwym młodym mężczyzną; może nawet zauważy, że ani na chwilę nie tracą ze sobą kontaktu, cały czas dotykają się i muskają przelotnie, nawet kiedy ona wybiera na targu pomarańcze, a on obmacuje pigwy. Może zada sobie pytanie: „Czy to moje dziecko?”. Nigdy się jednak tego nie dowie.
Dzięki temu żaden ród nie rządzi Palimpsestem zbyt długo.
* * *
Poza Casimirą. Jak zwykle.
* * *
W pysku byka śpi kot. Przerzucił łapy przez kółko wbite w rozszerzone nozdrza spiżowej bestii. Ziewa, kiedy November drapie go za uchem. Palce wciąż mrowią ją od pszczelich wydzielin. Zastanawia się, czy kiedyś się do tego przyzwyczai, oswoi się z wrażeniem posiadania miliona rąk, które może po wszystko wyciągnąć. Zamiera bez ruchu i wsłuchuje się w siebie, ale pszczoły są wciąż pijane szczęściem i nie mają jej nic ciekawego do powiedzenia. Na Sarsaparilli dziewczyna tańczy kazaczoka, żeby zarobić parę groszy. W bramie księgarni przy skrzyżowaniu Złorzecznej i Dziewiątej jakiś staruszek zmarł z przepicia. Żadnych interesujących nowin. Niż użytecznego. Przypomina sobie nazwiska: Oleg Sadakow, Amaya Sei, Ludovico Conti. Szepcze je, jakby odmawiała różaniec. Niemal wie, co powinna zrobić.
Unosi rękę. Jej skóra jest jedną wielką opuchlizną, poznaczoną śladami żądeł i węźlastymi pasmami stwardniałej skóry w miejscach, gdzie jad wezbrał w żyłach. Uśmiecha się jednak. Te rany są jak mapa znajomego świata, który opłynęła, kierując się bólem i potrzebą serca; jak echo czarnego rysunku na twarzy. Już nigdy nie będzie czysta, zawsze będzie się krzywić z bólu, ale radość pszczół z Palimpsestu wrze w jej sercu.
Fulk przygląda się jej z fasady swojego gmachu: wysoka figura z polerowanego mahoniu z twarzą nadjedzoną przez insekty przedstawia ascetycznego świętego we władczej pozie, z różdżką w jednej i smyczkiem od wiolonczeli w drugiej ręce. U jego stóp małe niedźwiadki przysiadły na zadach i kołysząc się w przód i w tył, przyglądają mu się z niedźwiadkową trwogą i podziwem.
Ulica znajduje się w sercu miasta, ale jest pusta. November widzi tylko długie głębokie wąwozy tworzone przez ściany budynków i ciągnące się w górę, wysoko, tak że nie widać księżyca. Wydaje się, że niebo przegrało bezgłośną walkę z miastem i skapitulowało przed betonem i marmurami. Ale oto i on, już się zbliża; wiedziała, że po nią przyjedzie: powóz ślizga się po gładkich szynach, zielono obute stopy pewnym krokiem kierują się w jej stronę, ręka wsuwa się w jej rękę. Cieszy ją znajomy ciężar dłoni Casimiry — oswojony i delikatny, jakby zanurzała się w ciepłej wodzie.
— Masz ochotę wejść do środka? — proponuje Casimira. — Hojnie łożę na utrzymanie Świętego Fulka, z pewnością będziemy mile widziane. Nowi absolwenci pewnie właśnie jedzą ostatni posiłek.
— Ty też skończyłaś tę szkołę?
Casimira uśmiecha się tym swoim zagadkowym uśmiechem.
— Nie żartuj. Ale… — Zawiesza głos, zamyśla się. — Aloysius ją skończył, wiesz?