Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mężczyzna zerknął na nią — kątem oka i wyprostował sztywno rękę, z dłonią ułożoną poziomo na wysokości biodra. Powinna chyba była zrozumieć ten sygnał, ale nie miała pojęcia, o co chodzi.

Usagi szepnęła jej kiedyś do ucha — raz, nawet dwa razy — że mężczyźni w czarnych garniturach są sługami kamiego pająków, który ma nie osiem nóg, lecz osiem tysięcy. Nie śpią zwyczajnie, w łóżkach, tylko w pustych witrynach sklepowych, gdzie ciasno upchnięci wiszą na stelażach, a wieszaki sterczą im z kołnierzyków.

— Nie zbliżaj się do nich — mówiła drżącym głosem matka. — Mogą zabrać cię od mamy, która zostanie wtedy sama, zdana na łaskę i niełaskę tego świata.

W to akurat Sei wierzyła bez zastrzeżeń, ponieważ jej ojciec pracował w mieście i często nie wracał na noc do domu i łatwo było go sobie wyobrazić, jak wisi nocą w sklepie niczym wystawiona na sprzedaż bluza.

Była przerażona, mając odezwać się do tego obcego człowieka — który nie był bezpiecznym obcym z „Dna Niebios”, z wysokim kieliszkiem wódki w ręce, przyjaznym uśmiechem na twarzy i czarnym, przypominającym mapę znamieniem gdzieś na skórze.

— Przyjedzie? — spytała szeptem. — Jest lepszy sposób? Naprawdę może mnie zabrać do dowolnego miasta? Zupełnie dowolnego?

Mężczyzna w garniturze zdziwił się i trochę wystraszył. Zakłopotana Sei odebrała to jak policzek. Był zwykłym człowiekiem. Kenji jednak czasem zmyślał, a ona musiała być głupiutka, że mu uwierzyła. To, że niektóre rzeczy były prawdziwe tam, nie oznaczało, że są prawdziwe także tutaj. Mężczyzna rozluźnił mięśnie szczęki i odparł:

— Z moich wyliczeń wynika, że pojawi się dzisiaj, o czwartej dziesięć, na linii południowej. — Mówił w taki sposób, jakby nie był do mówienia przyzwyczajony. — Ale w przeszłości zdarzało mi się już mylić.

Sei odetchnęła z ulgą i obciągnęła bluzkę na ramionach, jak teatralną kurtynę, uśmiechając się znacząco i odsłaniając znamię: rysowało się między piersiami jakby oblała się wodą śmierci, próbując się jej napić. Ten gest odsłaniający skórę stał się dla niej równie łatwy i naturalny jak rozmowa — a nawet łatwiejszy, bo więcej wyrażał. Uśmiechnęła się — pięknie, z zapałem i pewnością siebie.

Mężczyzna gapił się na nią tępo, na przemian otwierając i zamykają usta. Grdyka chodziła mu pociesznie w dół i w górę. W końcu, przerażony, zakrył usta ręką.

— Co się pani stało? Potrzebuje pani lekarza?

Sei zamrugała ze zdziwienia i roześmiała się. Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy ktoś, kto zobaczył jej znamię, nie próbował od razu wziąć jej w ramiona; od chwili, gdy mowa była niezbędna, wręcz przyjemna. Trudno było się pogodzić z myślą, że kod, do którego przywykła, nie jest ważny w każdej zapadłej dziurze. Istnieje wystarczająco dużo tajemnic, żeby każdy miał własną, pomyślała. Poprawiła bluzkę, kryjąc znamię, i czekała w milczeniu, jak czujna strażniczka.

Mężczyzna nie zbliżał się do niej; nie chciał oddychać jej powietrzem ani ryzykować kontaktu fizycznego. Widziała, jak się zgarbił, gdy pociąg o czwartej dziesięć przyjechał i wypluł mu pod nogi tłum rozkrzyczanej dzieciarni, a potem, skruszony, przyjął go w swoich progach, z zakłopotaniem otwierając przed nim drzwi i zmierzając do Nary i nigdzie więcej.

* * *

Wracała. Zawsze wracała. Do mosiężnej tabliczki, parkietu i długich smukłych kieliszków. Do „Dna Niebios”, które było ciemne i puste. To jest teraz mój pokój z tatami,rozmyślała w ten leniwy błękitny wieczór, kiedy wydawało się, że persymony rodzą wyłącznie czarne pięści. Zamykam się. Opowiadam szczerym twarzom historie, które tylko dla mnie mają sens, ale oni mi wierzą. Och, Usagi, jednak ubijam ryż. Mimo wszystko.

Przytknęła sobie dwa palce do mostka, ale nie szukała znamienia. Dla niej te drzwi były zawsze otwarte, nie musiała już okazywać przepustki. W tym kostiumie nie przyciągnie tylu co zwykle, ale to właściwie bez znaczenia. Kogoś na pewno znajdzie, dwie, trzy osoby. Musiała mieć więcej niż inni, żeby trwać w pociągu i szybko, bardzo szybko mknąć przez miasto. Jeśli będzie musiała, weźmie ich za ręce i pociągnie za sobą; zdzierży nawet starych, obcych i kalekich. Już tak robiła.

Yumiko ostatnio często się spóźniała: docierała do klubu po północy i mechanicznie popijała drinki, których barwy przebiegały całe widzialne spektrum, od czerwieni do ultrafioletu. Sei powinna się uporać z pierwszym kochankiem, zanim przyjdzie Yumiko — rozczarowana, zdesperowana, w szkolnym mundurku. Jak lustro w niebieskiej spódniczce. A Sei nie miała już siły patrzeć w lustra.

A jednak Yumiko wcale się nie spóźniła, nie tym razem — siedziała przy barze i wlewała w siebie kolejne czarki sake. Zachwiała się na obcasach, kiedy wstała i z ulgą objęła Sei. Wtuliły się nawzajem w swoje chude żebra. Żadna nie chciała puścić.

— Mam propozycję — szepnęła jej do ucha Yumiko. Jej oddech zalatywał zepsutą śliwką. — Dzisiaj nikogo nie będzie. Nikogo nowego, tylko ty i ja. Przedstawię cię rodzicom. Zjemy makaron. Będzie normalnie.

— Jestem w ciąży — powiedziała Sei.

Róg Sto Dwudziestej Pierwszej i Hagiograficznej

Zamożni mieszkańcy Palimpsestu wysyłają dzieci do prywatnej szkoły imienia Świętego Fulka, której cegły, marmury i długi spadzisty dach z wiejską strzechą z dzikiej trawy i fiołkowych liści mieszczą się między dwiema niedziałającymi fontannami. Pełznący po omacku morszczyn i pachnące maki zagarnęły dziewięć suchych paszcz hydry i królewskie rogi spiżowego byka. Dzikie koty śpią w splotach wężowego cielska hydry i krętym wnętrzu rozdziawionego byczego pyska. Hydra i byk są ulubieńcami uczniów, wiele lekcji poświęcono im samym i ich symbolice, mimo że nauczyciele zdają sobie sprawę, że tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności planiści miejscy ulokowali szkołę właśnie tutaj, a nie, powiedzmy, między złotym lwem i srebrnym jeleniem. Przynajmniej dzieciaki mają zajęcie.

Bogacze pilnie strzegą wielkiej tajemnicy: ta urocza instytucja jest ich dzieciom potrzebna, wręcz niezbędna, w takim samym stopniu jak woda i mleko. Chociaż woleliby, żeby tak nie było. Spotykają się w Prawym Kościele, okutani w futra, i modlą żarliwie w intencji zamknięcia szkoły. Widzą, jak twarze dzieci imigrantów i biedoty nabierają wyrazistych rysów, słuchają ich wyzywających pokrzykiwań, patrzą, jak nicponie pluskają się w rzece, i żółć wzbiera w ich sercach. Święty Fulk to błogosławieństwo nad błogosławieństwa, lekarstwo niezrównane, lecz proces kształtowania dziecka jest długi, żmudny i surowy jak wszystko w Palimpseście. Bogacze tęsknią do swoich maleństw.

Od czego się zaczyna? Jakie skarby wolno gromadzić, aby uniknąć tej wrodzonej choroby? Ile silosów jęczmienia, ile winnic, ile koni o miękkich bokach, ile domów z ostro zarysowanymi kwiatonami, które wyszły spod ręki Weckweet, można posiąść, zanim ta łagodna przypadłość ogarnie łona i nasienie tych, którzy kochają selskiny i klejnoty? Księgowi z ulicy Sarsaparilli byli karmieni czekoladą i słowiczymi wątróbkami i palili jedwabiście delikatny tytoń, żadnemu jednak nie udało się ustalić punktu, w którym równowaga zostaje zachwiana, określić miejsca po przecinku, za którym czyha zagłada.

Gdybyśmy mieli przepustki, moglibyśmy zajrzeć za ciężkie drzwi z drewna gruszy i zobaczyć, jak wyglądają lekcje u Świętego Fulka. Przypuśćmy, że je mamy; pozwólmy sobie na ten kosztowny luksus, jakim jest przepustka do szkoły. Właśnie zaczynają się wieczorne kursy, dzieci siedzą grzecznie w rządkach, z ułożonymi przed sobą rękami. Tylko nauczyciel jeszcze nie przyszedł, leń patentowany! „Dlaczego siedzą tak nieruchomo?”, pytasz. Dlaczego nie rzucają w siebie nawzajem gumkami ani nie żartują o giełdzie, jak to zwykle ma w zwyczaju rozpuszczone potomstwo finansowych elit?

Dlatego że nie są jeszcze skończone.

53
{"b":"163415","o":1}