— Mam warsztat niedaleko stąd. — Oleg wzruszył ramionami. — Nie możemy pozwolić, żeby błąkał się pan bezdomny po okolicy i drapał w drzwi sąsiadów, żebrząc o kęs ryby.
Młody mężczyzna parsknął śmiechem. Rozmawiali z takim samym zaangażowaniem, z jakim mogliby zerkać na zegarek na peronie w oczekiwaniu na pociąg albo pstrykać palcami: ot, żeby mieć jakieś zajęcie, by nie marznąć. Mężczyzna miał na imię Gabriel, studiował architekturę i budował wielkie, skąpe konstrukcje, które ostrożnie i zachłannie przytrzymywały zamki.
Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się z wdzięcznością. Gabriel zaskomlił z ulgą, prawie jak szczeniak cieszący się z powrotu właściciela, cudownie ocalonego przed śmiercią w tym przerażającym świecie na zewnątrz. Kiedy wiatr rozwiał poły jego czarnej kurtki, Oleg dostrzegł wycyzelowane na obojczyku znamię, delikatne, jak namalowane przez kaligrafa, czarne, patykowate, rozpościerające się jakby w poszukiwaniu nowych obszarów ciała do podbicia.
Doskoczył do Gabriela, zanim zdążył się powstrzymać, i chwycił go za koszulę na piersi. Gabriel nie zaprotestował, nawet się nie zdziwił — tylko uśmiechnął się przyjaznym, koślawym uśmiechem, w niczym nieprzypominającym makabrycznych, znaczących spojrzeń, które Oleg musiał znosić przez całe życie.
— Dalej — szepnął. — Śmiało.
Drżącymi, czerwonymi od mrozu rękami Oleg rozpiął guziki odprasowanej roboczej koszuli i rozchylił ją, odsłaniając znamię: ciemnosine, żywe, mroczniejsze niż sny.
— Wiesz, co to jest? — spytał.
Gabriel pochylił głowę, spojrzał mu w oczy i dwoma brązowymi palcami uniósł jego podbródek.
— A ty nie?
— Nie, ja… Po prostu znalazłem je…
— Po przebudzeniu? No tak.
— Powiedz mi, proszę.
— Mam lepszy pomysł.
Architekt pocałował Olega, bardzo delikatnie, tak jak wdowa całuje stopy świętej figury. Jego język smakował cukierkami pomarańczowymi. Oleg pomyślał, że powinien być zaskoczony, nawet oburzony, ale dwadzieścia lat surowej szkoły siostry skutecznie wyrugowało z niego wszelkie „powinien”. Zesztywniał, niepewny, jak się zachować. Uderzyła go niezwykłość dotyku nieogolonego policzka na jego tradycyjnie wymizerowanej skórze, dziwnie niewinnego, choć bardziej nagiego niż pachnąca twarz Ludmiły. Nadal trzymał rękę na piersi Gabriela i wydało mu się — choć przecież to było niemożliwe — że czarne linie pod jego palcami zrobiły się gorące.
Westchnął, przygarnięty w ramiona architekta. Oczami wyobraźni widział Gabriela jako olbrzymi dom — te łokcie odchylone pod idealnym kątem, żeby go zagarnąć, okryć krokwiami i płytą gipsową, ochronić go przed deszczem i wygnać ziąb z jego kości. Stojąc tak na progu, w rzadkim, mroźnym powietrzu niosącym zapowiedź bliskich śniegów, pocałowali się drugi raz, zanim Gabriel zaprosił Olega do środka i poprowadził najpierw do kuchni, potem przez odrapane białe drzwi sypialni, przez wysoką, cienką ścianę kamienicy i dalej.
* * *
Kiedy Gabriel w niego wszedł, Oleg przestraszył się, że z bólu rozpęknie się na dwoje, ale oczywiście nic takiego się nie stało. Otworzył się, odsłonił przed drugim człowiekiem. Pojękiwał cicho do białych ścian, nie chcąc dać po sobie poznać, że nie był przygotowany na tak intensywne doznanie. Gabriel gładził go po włosach, całował w kark i szeptał:
— Już dobrze, Oleg, już dobrze. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię potrzebuję.
Róg Czterysta Trzynastej i Sarsaparilli
Ulica Sarsaparilli jest wybrukowana starymi płaszczami, warstwami delikatnego sztruksu, filcu i wełny w kolorach kawy i atramentu. Ci, którzy mają tu coś do załatwienia, poruszają się popychanymi drągiem gondolami, ostrożnie rozgarniając rękawy, klapy i rachityczne krawaty, trzepoczące jak wodorosty i rozkołysane, jakby szarpał je jakiś pozaksiężycowy przypływ. Obszyte aksamitem i nasmarowane balsamem gondole bezszelestnie przemierzają bezdenną otchłań. Na wypadek katastrofy sąwyposażone w potężne nożyce o zakrzywionych ostrzach, wetknięte dyskretnie za fotel pilota.
Nad brzegami ubraniowego kanału ciągną się malutkie domki, w których dorosły mężczyzna, stojąc, prawie dotykałby głową dachu. To domy wstydu, które kurczą się i kulą, jak tylko mogą. Od czasu do czasu wiatr, pachnący jałowcem i jeżynowym winem fermentującym w ogromnej perłowej kadzi gdzieś w głębi krętych jak korkociągi ulic, otwiera na oścież drzwi takiego domku i zza progu wygląda wielgachne oko — niebieskie, brązowe albo cholerycznie żółte. Wyczulony na kaprysy tych ślepi wiatr przy pierwszej okazji zatrzaskuje drzwi z powrotem.
To dzielnica bankowa Palimpsestu, gdzie należy zachować pełną szacunku ciszę. W przygarbionych domach trwa wielkie, święte przeliczanie, którego nawet słońce nie waży się przerywać. Minęło wiele lat, odkąd niebo oglądało zamieszkujących te domki żebraków. Znalazłszy sobie dom, nie umieją się oni oderwać od jego drogocennych ścian i cudownych kominów, które rosły tak długo, aż całkowicie wypełniły wnętrza, i dziś nie da się przeciąć ich nawet nożycami gondolierów. Chmury jednak sądzą, że żebracy nie płaczą przez sen, a zatem muszą być adeptami jakiejś szkoły szczęścia.
Almudena, Królowa Żebraków! Najmniejszy, najuboższy, najskromniejszy dom z pewnością należy właśnie do niej. W tym miejscu złamały się jej nożyce i tu wybłagała od możnych Palimpsestu każdą szczapę budulca. Jaka istota podarowała jej ten kryty dachówką dach? Ten dębowy ganek? To jej pomruk słychać pod wysokimi, zielonymi latarniami o złotych kloszach. Podobno w ciepłe dni zapuszcza ogon na skraj ulicy, żeby wygrzewać łuski na chodniku.
Zanieś jej wszystkie monety, które masz; nagryzie je, żeby ocenić ich wartość i zapisać ją w pamięci, która jest ograniczona pojemnością jej ciała. Żebro jest warte sto, kręgi po dwadzieścia pięć, ścięgnami odlicza dziesiętne części całości, wątrobą — miliony, a jej bezcennego serca ani ja, ani ty nigdy nie zobaczymy. Pozbawiona rachunkowej maszynerii Almudena zapisuje na mapie swojego ciała wpłaty, wypłaty i inne ciekawostki. Nie może, naturalnie, zapomnieć stanu swoich stawów i maleńkiej trzustki; nikt nie ukradnie środków zdeponowanych w jej płucach. Gdybyśmy mogli ją rozkroić, nie wiadomo, czy znaleźlibyśmy w środku krew. Gondolierzy klną się na wszystkie świętości, że nocami słychać brzęk monet przesypujących się w komorach jej serca i furkot złożonych w żurawie banknotów, które trzepoczą jej wokół głowy, usiłując wyrwać jej dom z ulicy Sarsaparilli i ponieść go daleko poza granice wszelkich snów o mamonie.
* * *
Gabriel rozpycha ubrania drągiem. Wiatr, który smaga jego promienną twarz, jest tutaj ciepły, niesie zapach czerwonych kwiatów i morza. Oleg zagląda w toń, w przerwy między falami tkaniny. Zgięty wpół wisi na burcie gondoli; wzrok mu się mgli jakby z wielkiego bólu, pod zimnymi rękami czuje dotyk pleśni i metalu, w ustach ma smak mięsa ślimaków. Głowa mu drży w podwojonym, potrojonym, poczwórnym rytmie ruchu rąk i oczu. Otrząsa się i z jego włosów opada chmura mosiężnego pyłu, opiłki z tysiąca oszlifowanych kluczy.
— Co jest na dnie? — pyta chrapliwie. Niewiele brakuje, żeby wciągnął do nosa garść mosiężnych guzików.
— Nie wiem. Nie umiem pływać. Tory kolejowe? Morloki? Na pewno są tam aligatory.
Oleg prostuje się, siada wygodnie i drapie się po głowie, jak staruszek, który zapomniał, gdzie położył okulary.
— Dlaczego mnie tu przywiozłeś? — pyta.
Wpatruje się w zatrzaskujące się drzwi i lśniące oczy niskich domków. Jego gondolier… Czy jest naprawdę jego gondolierem? Pewnie nie, nie na własność. Gondolier odwraca się do niego. Światło księżyca przeszywa jego czarne, nieuczesane włosy.
— To jedyne miejsce, do którego mogłem cię zabrać. Jedyne, jakie mam. Tak to działa. Można powiedzieć, że… miasto wynajmuje od ciebie kawałek skóry. Widziałeś rysunek na mojej piersi? Dlatego tu właśnie wylądowaliśmy, chociaż musiałem się nieźle sprężyć, żeby zdążyć na spotkanie z tobą. Wyświadczam ci wielką przysługę, Oleg. Teraz muszę czekać aż do jutrzejszej nocy, żeby się dowiedzieć, jaki kawałek miasta ty masz na sobie.