Oleg pochwycił jej spojrzenie, tak jak ryba chwyta haczyk — jakby z góry wiedziała, że to nieuniknione. Uśmiechnął się. Wysuszone koronki poskręcały się wokół jej szyi. Miała szczerą, słodką twarz, szerokie policzki, ociekające wodą włosy.
— Kocham cię, Miła.
Pokiwała z roztargnieniem głową.
— Żółty?
— Tak, żółty.
* * *
Zanim wyszedł z wanny, Ludmiła zniknęła. Tak to już z nią było. Przyzwyczaił się, że przychodzi i znika, tak jak człowiek przyzwyczaja się do niestałej żony albo do kota, który tylko częściowo zamieszkuje dom, w którym sypia. Kiedy miał siedem lat, pewnej nocy obudził się z jakiegoś bezimiennego koszmaru sennego, a ona siedziała na jesionowym wezgłowiu łóżka. Woda z jej sukienki ściekała mokrym półksiężycem na przykrycie.
— To moje łóżko — powiedziała i weszła do niego pod koc, przemoczona, zasmarkana i zimna.
Objęła go za szyję i w tej pozycji zasnęła, wtuliwszy mu twarz w kark. Rano ojciec wściekł się na niego, że zmoczył się w łóżko, a on, chociaż wiedział, że to nieprawda, nie miał jak wytłumaczyć przemoczonej pościeli.
I tak to szło. Właściwie nie była ani jego siostrą, ani przyjaciółką. Nie robiła żadnych rzeczy, których spodziewałby się po duchach: nie próbowała go dusić, nie domagała się słodyczy z kredensu, nie wysyłała go na niebezpieczne wędrówki po lesie. Nie doprowadzała go do szaleństwa. Nie dopominała się o historie z życia żywych. Nie licząc zalewania łóżka wodami Wołchowa, niczego nie niszczyła i nie przysparzała mu kłopotów. Uważał się za szczęściarza, że trafił mu się taki uprzejmy duch. Ona sama również zdawała sobie sprawę, że jest duchem, a przynajmniej, że nie żyje, co jego zdaniem również było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ponieważ wolałby jej nie opowiadać o tamtym dniu nad rzeką i o tym, jak jego matka płakała tak głośno, że słyszał ten krzyk, będąc u niej w brzuchu, i sam też płakał.
W wieku czternastu lat zdarzyło mu się, że koleżanka z klasy nabijała się z jego śmiesznego akcentu. Pół nocy tłukł chudymi rączynami w poduszkę i wypłakiwał sobie oczy pełne kwaśnych, oleistych łez, zanim Ludmiła znów weszła do niego pod koc; przy tej czynności przykrótka sukienka nie pozwalała zachować nawet pozorów skromności. Objęła go i przysunęła usta tak blisko jego ucha, że później musiał skakać na jednej nodze jak pływak, żeby wytrząsnąć z niego wodę.
— W krainie umarłych… — wychrypiała spętanym przez rzeczne zielsko językiem — …chłopiec przejechany przez czarny samochód zakochał się w księżnej cholery, która miała jaskrawożółtą sukienkę, żółte włosy i błyszczące żółte trzewiki. Gonił ją ulicami, mijając sklepy i pracownie kapelusznicze, papiernie i parki miejskie. Księżna nie ustawała jednak w biegu; nic tak nie pędzi jak zaraza. W końcu dopadł ją w slumsach martwych noworodków, gdzie mieszkają ci, którzy za życia nie dostali nic, z czego mogliby po śmierci zbudować sobie dom. Powiedziała mu tak: „Nigdy cię nie pokocham, ponieważ nie należysz do mojego ludu”. Chłopiec pomalował więc sobie twarz na biało-szaro, specjalnie dla niej włożył żółty płaszcz przeciwdeszczowy i krwawił z ust, żeby tylko go pokochała. Ona jednak nadal nie chciała spojrzeć nań łaskawym okiem. Nie pozostało mu nic innego, jak udać się do miejskiej studni i zaczerpnąć z niej zatrutej wody, żeby zapomnieć o księżniczce, o sobie, o wszystkim poza hospicjum, w którym śpią tacy jak on nieszczęśnicy, niezdolni zaznać spokoju nawet po drugiej stronie drzwi do świata.
Pocałowała go w policzek. Od tamtej pory zawsze czuł dotyktego pocałunku.
— Widzisz? Wszystko będzie dobrze.
— Nie, nie widzę. To straszna historia.
— Chłopiec nie należał do jej rodziny. Nie może być prawdziwej miłości między dwojgiem obcych. Ja cię kocham. To wystarczy.
On też ją pokochał, pokochał ciemnooką dziewczynę, chociaż nigdy jej nie dotknął, ani razu. Tłumaczyła mu, że tak już jest urządzony świat, ale tylko odwracał się do niej plecami w maleńkim łóżku z cienkim siennikiem, a ona nic nie mogła na to poradzić. Była tym, kim była, i nikim innym.
Powiedział o niej tylko lekarzowi, na co ten przepisał mu tabletki, które wcale jej nie przepędziły. Zapewniła go, że ona również nie wspomniała o nim swoim przyjaciołom. Miał wrażenie, że dorasta razem z nim, w podobnym tempie, chociaż przecież powinna być od niego starsza. Mimo to nie odpędzała od niego dziewczyn, nie krzywiła się na chłopców, nie urządzała scen zazdrości na schodach pożarowych. Po prostu, jak zwykle siadała na wezgłowiu i jeśli był w łóżku sam i nie mógł zasnąć, wślizgiwała się do niego pod koc. Rano budził się na mokrej poduszce, z palcami pomarszczonymi od wilgoci.
— Kocham cię, Miła — powiedział do pustego pokoju.
Nie pytał, gdzie zniknęła. To by zakrawało na złe wychowanie, a dla ludzi, którzy są ze sobą tak długo jak Oleg i Ludmiła, dobre maniery są bezcenne.
* * *
— Masz coś na brzuchu — powiedziała.
Mył zęby po posiłku, który trudno byłoby nazwać śniadaniem. Ciągle miał w ustach smak wystygłej herbaty. Ludmiła przysiadła łobuzersko na umywalce, do której mogła dyskretnie odpluwać wodę z ust, zamiast pozwalać jej spływać po brodzie.
Spojrzał w dół: rzeczywiście, coś tam było, pod włosami. Naciągnął skórę. Wokół pępka, jak rozchodzące się promienie róży wiatrów, rozciągały się długie czarne wiotkie linie, koślawe i pozbawione celu. Niewiele brakowało, żeby udało mu się odcyfrować litery, którymi były opisane, ale oczy bolały go od oglądania ich z tak bliska, w dodatku do góry nogami. Taki sam znak miała na szyi ta druga Ludmiła; mógłby udać, że pochlapał się atramentem, ale rozpoznał go natychmiast. Całował go przecież. Znał jego smak.
— Może nie powinieneś obcałowywać obcych dziewczyn? — zauważyła wyniośle. — Jeszcze coś złapiesz…
Potarł znamię, które — oczywiście — nie zamierzało zniknąć. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że uda mu się je zetrzeć. Był na nie skazany, tak jak na Miłę.
Wzruszył ramionami. Jakie to miało znaczenie? Człowiek, który nauczył się żyć z duchem, nauczy się żyć i z blizną.
— Miła… — Westchnął znużony. — Zgiń, przepadnij.
Uśmiechnęła się z wyższością i splunęła do umywalki. On również.
* * *
To było dziewięć dni później. Musiał policzyć na palcach, żeby uzyskać ten wynik; mógł się pomylić o dzień, może dwa, nie więcej. Został wezwany na obrzeża miasta przy ostrym mrozie, który warczy groźnie na silniki samochodów i chłoszcze je bez litości. Młody mężczyzna przed kamienicą przytupywał z zimna, dmuchał w szczupłe dłonie i naciągał wełnianą czapkę na uszy. Oleg przyklęknął przed drzwiami i wziął się do roboty. Jego oddech unosił się obłoczkami w powietrzu.
Ofiary zatrzaśnięcia się drzwi: małe, słodkie, niezawodne duszyczki, zapominalskie i nieuważne, dzięki którym jego interes się kręcił. Darzył je wszystkie ojcowskim uczuciem — nawet jeśli miał do czynienia z siedemdziesięciolatkiem w szlafroku i z wygasłą fajką. Biedne kociątka, rzucone w szeroki świat.
Zajrzał do zamka, głęboko, jak to miał w zwyczaju, tak jak zaglądał w oczy siostry, przez nakładające się teleskopowo zamki w jego duszy. Zaraz za progiem była kuchnia, dalej białe, odrapane drzwi do sypialni, potem ściana, następna kamienica, i następna, aż do Brooklynu i dalej, aż do poszturchującego nosem plażę spienionego Atlantyku. Przystawił do zamka ucho jak do szumiącej muszli; czekał, aż wyszlocha swoje tajone żale. Zamek zapłakał. Oleg go ukoił.
— Dziękuję, że tak szybko pan przyjechał — powiedział młody człowiek.
Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie czarnej kurtki. Był wysoki i szczupły, miał oczy czarne jak Hiszpan; stanowił przeciwieństwo miękkiej, obfitej Ludmiły z grzywą blond włosów.