Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Moje najbardziej niefortunne doświadczenie związane ze szkółką niedzielną miało miejsce podczas pierwszych świąt Bożego Narodzenia, które spędzałam pod opieką cioci. Miałam wówczas pięć i pół roku. Ciocia musiała najwyraźniej dojść do wniosku, że nadszedł czas na spotkanie z religią, więc podrzuciła mnie do kościoła baptystów, mieszczącego się niedaleko parku, w którym stała nasza przyczepa. Tego niedzielnego poranka dzieci zapoznawały się z postaciami Marii i Józefa, do których natychmiast poczułam antypatię. Nie mogłam pojąć, jakim cudem mały Jezusek mógł się urodzić parze nieudaczników, którzy pozwolili, by przyszedł na świat w zwykłej szopie. Kiedy nauczycielka, pani Nevely, zaczęła tłumaczyć, jak Maria „stała się brzemienna”, byłam chyba jedynym dzieckiem w klasie, które wiedziało, jak straszliwie się myli. Szybko wyciągnęłam więc rękę. Pani wywołała mnie do odpowiedzi zadowolona, że tak ochoczo pragnę wziąć udział w lekcji. Do dziś pamiętam, jak gwałtownie zmienił się wyraz jej twarzy, gdy zaczęłam tłumaczyć zasady poczęcia dziecka wyjaśnione mi ze szczegółami przez ciocię Gin.

Kiedy ciocia przyjechała, żeby mnie odebrać, siedziałam już na krawężniku z przypiętą do sukienki karteczką. Zabroniono mi odezwać się choćby jednym słowem przed przyjazdem cioci. Na szczęście nie czekała mnie bura. Na pociechę ciocia zrobiła mi kanapkę z białego chleba z masłem i kiełbaskami z puszki. Zjadłam ją, siedząc na stopniach przyczepy. Kiedy grałam samotnie w krykieta na malutkim podwóreczku, ciocia dzwoniła do swoich przyjaciółek i śmiejąc się, relacjonowała im moją przygodę. Wiedziałam, że udało mi się ją rozbawić, ale nie mogłam pojąć do końca, dlaczego tak się stało.

Wreszcie pastor podszedł do pulpitu i wygłosił kazanie, które mogłoby zatrwożyć tylko najbardziej zagorzałych grzeszników. Nabożeństwo dobiegło końca i ludzie zaczęli powoli opuszczać kaplicę. Stałam przy drzwiach w nadziei, że uda mi się złapać Fionę. Chciałam się z nią umówić na dogodny termin, by móc do końca wyjaśnić szczegóły naszej umowy. W końcu udało mi się ją dostrzec; szła, opierając się ciężko na ramieniu Melanie. Mel musiała wiedzieć, kim jestem, gdyż prowadząc matkę w stronę schodów, rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie.

Przechodząca obok Anica dotknęła lekko mojego ramienia.

– Wpadniesz do nas? Przyjdzie parę osób.

– Jesteś pewna? Nie chciałabym się narzucać.

– Crystal serdecznie cię zaprasza. Będziemy w domu na plaży.

– Przyjdę z przyjemnością.

– Świetnie. Do zobaczenia.

Parking powoli pustoszał. Ludzie wypływali z kaplicy falą niczym z kina. Niektórzy zatrzymywali się, by chwilę pogawędzić ze znajomymi, mijani przez odjeżdżające samochody. Wsiadłam do volkswagena i włączyłam się w strumień pojazdów. Warstwa ciężkich chmur nieco się rozrzedziła, a tu i ówdzie zaczęły się pojawiać nieśmiałe promienie słońca.

Dom na plaży był oddalony od kaplicy zaledwie o trzy kilometry. Musiałam przyjechać jedna z ostatnich, gdyż wysypane żwirem pobocza przy Paloma Lane były zastawione drogimi samochodami. Zajęłam szybko pierwsze wolne miejsce, jakie zauważyłam, zamknęłam drzwiczki volkswagena i ruszyłam w stronę domu. Czułam, że rajstopy zsunęły mi się niemal do połowy uda. Podskakując, lekko podciągnęłam draństwo do góry. Byłam jednak gotowa zedrzeć je z nóg i rzucić w krzaki.

Kiedy skręciłam na podjazd domu Crystal, zauważyłam ten sam drogi samochód, który widziałam na parkingu Pacific Meadows. Zatrzymałam się i rozejrzałam ostrożnie dookoła. Tylna fasada domu Crystal pozbawiona była okien, a ciągnąca się za mną ulica w tej chwili była akurat pusta. Obeszłam więc samochód, przyglądając się uważnie emblematowi przymocowanemu do prawego przedniego zderzaka. Kaiser Manhattan. Nigdy nie słyszałam o takiej marce. Drzwi samochodu były zamknięte, a kiedy zajrzałam przez okno do środka, nie znalazłam tam nic godnego uwagi.

Frontowe drzwi domu były lekko uchylone, a dobiegający z wnętrza szmer rozmów kojarzył się ze zwykłym przyjęciem. Śmierć zawsze nadaje nowy wymiar więziom łączącym krewnych i przyjaciół zmarłego. Pozostali przy życiu traktują jedzenie i picie jako balsam na rany pozostawione przez niepowetowaną stratę. Często można usłyszeć śmiech. Nie wiem do końca, dlaczego tak się dzieje, ale podejrzewam, że stanowi to nieodłączną część uzdrawiającego procesu i swoisty talizman pogrążonych w żałobie osób.

W środku zebrało się blisko sześćdziesiąt osób, których większość widziałam w kaplicy. Duże, oszklone drzwi prowadzące na taras stały otworem i słyszałam dobiegający z oddali monotonny szum fal. Mężczyzna w krótkiej białej marynarce przeszedł obok mnie z tacą, proponując mi szampana. Podziękowałam grzecznie i wzięłam delikatny kieliszek. Znalazłam sobie zaciszne miejsce przy schodach i popijałam szampana, szukając wzrokiem mężczyzny z wąsami i gęstymi siwymi włosami.

Po chwili obok mnie stanął Jacob Trigg. Podobnie jak ja starał się unikać tłumu. Większość obecnych pogrążyła się już w ożywionej rozmowie i myśl o przyłączeniu się do którejś z grupek nie była zbyt nęcąca.

– Znasz tych ludzi? – spytał.

– Nie. A ty?

– Może parę osób. O ile wiem, to ty znalazłaś Dowana.

– Tak, i bardzo mi przykro, że nie żyje. Do końca miałam nadzieję, że jednak pojechał do Ameryki Południowej.

– Ja też. – Uśmiechnął się słabo.

– Czy Dow wspominał ci kiedyś o brakujących na jego koncie sumach?

– Wiedział o tym. Zaniepokojony dyrektor banku przesłał mu szczegółowy wyciąg z zapytaniem, o co w tym wszystkim chodzi. Dow podziękował mu, powiedział, że wie o tym i sam się tym zajmie. Ale prawdę mówiąc, dopiero wtedy dowiedział się o wszystkim. Początkowo sądził, że to sprawka Crystal, gdyż wyciągi przesyłano do jej skrytki.

– Pytał ją o to?

– Nie o pieniądze, ale o skrytkę. Powiedziała mu, że zrezygnowała z niej przed rokiem. Nie chciał drążyć tematu, dopóki nie zbierze więcej informacji. Musiał to jednak być ktoś z domowników, bo kto inny mógłby mieć dostęp do karty i numeru PIN?

– Kogo podejrzewał?

– Crystal lub Leilę, choć równie dobrze mógł to być Rand. Dow zawęził krąg podejrzanych, ale chciał zyskać absolutną pewność. Kłócili się z Crystal o Leilę tyle razy, że zagroziła odejściem. Jeśli problem dotyczył Leili, chciał go rozwiązać sam. A co do Randa Crystal była równie nieustępliwa. Po co więc ryzykować? To też mogło go wiele kosztować.

– Dlaczego?

– Rand jest jedyną osobą, której Crystal z pełnym zaufaniem może powierzyć Griffa. Gdyby Rand odszedł, skończyłaby się jej wolność. Dow znalazł się więc w bardzo trudnej sytuacji.

– Dlaczego nie zlikwidował konta?

– Na pewno to zrobił.

– Czy dowiedział się w końcu, kto podejmował pieniądze?

– Jeśli nawet, to nigdy mi o tym nie powiedział.

– Szkoda. Kiedy zaginał jego paszport, policja doszła do wniosku, że postanowił wyjechać z kraju. Ciekawe, dlaczego Crystal nie wyjaśniła tego do końca.

– Może nic nie wiedziała. Dow mógł uznać, że gra mimo wszystko nie jest warta świeczki.

– I pozwolił komuś ot, tak sobie zabrać trzydzieści tysięcy dolarów?

– Tato?

Odwróciliśmy się oboje. Za nami stała kobieta po czterdziestce z sięgającym do połowy pleców jasnym warkoczem. Miała na sobie obszerny bawełniany sweter, szeroką spódnicę i sandały. Na jej twarzy nie widać było śladu makijażu. Wyglądała na osobę, która nigdy nie goli nóg, ale nie chciałam tego sprawdzać. Była za to na tyle mądra, by nie wkładać rajstop, więc od razu zarobiła u mnie parę punktów, bo moje znów zaczęły się zsuwać. W każdej chwili mogły wylądować w okolicy kolan. Byłabym wówczas zmuszona skulić się i poruszać maleńkimi kroczkami. Koszmar.

– To moja córka Susan.

– Bardzo mi miło – odparłam. Uścisnęłyśmy sobie dłonie. Gawędziliśmy jeszcze przez chwilę, po czym Susan ujęła ojca pod ramię.

– Wybacz nam, proszę, ale już pójdziemy. Cała ta impreza jest zbyt tragikomiczna jak na mój gust – powiedziała.

67
{"b":"102018","o":1}