Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dziękuję – powiedziała Ruby i uśmiechnęła się do mnie. – Przyjdzie pani jeszcze do mnie, moja droga? Miło się z panią rozmawiało.

– Postaram się. I wie pani? Następnym razem przyniosę pani wielkiego cheeseburgera.

– I Big Maca. Widziałam w telewizji reklamy. Wygląda bardzo smakowicie.

– To prawda. Może pani na mnie liczyć.

Ruszyłam korytarzem w stronę pokoju dla personelu.

Wsunęłam głowę do środka.

– Szukam Charlesa – rzuciłam.

Mężczyzna siedzący z gazetą przy stole był po pięćdziesiątce. Podobnie jak kobieta roznosząca tace z jedzeniem miał na sobie szpitalny fartuch. Był szczupłym, wąskim w ramionach Mulatem. Odłożył gazetę i wstał z krzesła.

– Charles Biedler – przedstawił się. – W czym mogę pani pomóc?

Wyjaśniłam, kim jestem, i zrelacjonowałam mu moją rozmowę z Ruby Cartsinger.

– Wiem, że odpowiadał już pan na wiele pytań, ale byłabym wdzięczna, gdyby raz jeszcze powiedział mi wszystko, co pamięta.

– Mogę pani pokazać, gdzie doktor zaparkował samochód tego wieczoru i gdzie ja stałem.

– Wspaniale.

Wziął złożoną gazetę i razem ruszyliśmy do wyjścia. Zatrzymałam się, by wziąć parasol i zdjąć z wieszaka pelerynę. Trzymałam ją nad głową, a Charles osłaniał się gazetą przed atakującą nas ostro falą deszczu. Zatrzymał się na końcu podjazdu i wskazał stojące na parkingu samochody.

– Widzi pani tego niebieskiego volkswagena? Tam było miejsce doktora. Widziałem, jak przechodzi przez parking. Wsiadł potem do samochodu i tędy wycofał.

– Nie widział pan nikogo innego?

– Nie, ale o dziewiątej wieczór w tamtej części parkingu jest ciemniej niż teraz. Było dość ciepło. Miałem na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, ale nie było mi zimno jak teraz. Jak zawsze, coś do niego krzyknąłem, on mi coś odpowiedział, nic ważnego.

– I nie wydarzyło się nic niezwykłego?

– Nie przypominam sobie.

– Próbuję to sobie wyobrazić. Ruby powiedziała, że przerzucił przez ramię marynarkę. Czy niósł coś jeszcze?

– Raczej nie. A jeśli nawet, to nie pamiętam.

– A kluczyki?

– Musiał trzymać je w ręce. Nie pamiętam, żeby sięgał do kieszeni.

– Otworzył więc drzwiczki i co potem?

– Nic sobie nie przypominam.

– Czy w samochodzie zapaliło się światło?

– Być może. Wsiadł i dopiero po chwili włączył silnik. Skręcił tutaj, żeby móc swobodnie wyjechać przez bramę.

– Zwykle tak robił?

Charles zamrugał oczami i przytaknął.

– Tak.

Jego gazeta zaczęła przemakać. Trzeba było wracać pod daszek.

– Schowajmy się przed tym deszczem.

Wróciliśmy do wejścia i zatrzymaliśmy się chwilę przed drzwiami.

– Czy pamięta pan coś jeszcze? Cokolwiek, nawet jeśli wydaje się to panu mało ważne.

– Nie zawołał „dobranoc”, jak robił to zawsze, gdy mnie mijał. Groził mi też palcem, bo wiedział, że postanowiłem rzucić palenie.

– Czy szyba w samochodzie była opuszczona?

– Nie jestem pewny.

– Nie widział pan w samochodzie nikogo poza doktorem?

Charles potrząsnął głową.

– Na pewno?

– Tak. To wszystko, co wiem.

– Bardzo panu dziękuję. Jeśli przypomni pan sobie cokolwiek, proszę do mnie zadzwonić, dobrze? – Wyjęłam z torby wizytówkę. – Można mnie złapać pod tym numerem. Jeśli muszę wyjść, zawsze włączam automatyczną sekretarkę.

Ruszyłam w stronę parkingu. Po chwili odwróciłam się. Charles nadal tam stał, więc pomachałam mu na pożegnanie.

Przez chwilę siedziałam w samochodzie zaparkowanym w miejscu, gdzie dwunastego września stał mercedes doktora Purcella. Rozejrzałam się wokół. Co mu się mogło przytrafić? Krople deszczu uderzały o dach samochodu, jakby ktoś stukał palcami o blat stołu. Nikt go nie napadł. Siedział przez jakiś czas w samochodzie… co tam robił? Przekręciłam kluczyk w stacyjce i wyjechałam z parkingu, kierując się podobnie jak Purcell w stronę Dave Levine Street. Obejrzałam się do tyłu. Charles już zniknął. Podjazd był pusty, a w padającym deszczu oświetlone wejście do ośrodka było lekko zamazane.

Skręciłam w prawo. Przyglądałam się bacznie obu stronom ulicy. Szpital Santa Teresa znajdował się o cztery przecznice stąd. W okolicy było sporo budynków związanych z opieką medyczną, stało też parę bloków i domów jednorodzinnych. I tyle. Żadnych barów czy restauracji, gdzie doktor mógł wpaść na drinka. Dojechałam do następnego skrzyżowania; nie miałam pojęcia, w jakim kierunku pojechał tego feralnego wieczoru.

Wróciłam do biura i o 17:30 wystukiwałam na maszynie kolejną część raportu. Dobrze jest, gdy trzeba ubrać wszystko w słowa i nadać im zwartą formę. Odjęłam od zaliczki kolejne cztery godziny pracy. Pozostało mi do odpracowania jeszcze tysiąc sto dwadzieścia pięć dolarów. Powoli ogarniał mnie niepokój. Nie zbliżyłam się ani o krok do rozwiązania tajemnicy zaginięcia doktora Purcella. Nie miałam nawet określonego planu i nie wiedziałam, co dalej począć. Co jeszcze mogłam zrobić? Fiona chciała poznać efekty mojej pracy. Niby szłam do przodu, ale cel jakoś nie chciał się przybliżać. Spojrzałam na zegarek. 18:02. Zerwałam się z miejsca. Już byłam spóźniona. Wrzuciłam raport do torby, żeby się nim później zająć, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Na zalanych deszczem ulicach panował spory ruch. Stojąc na światłach, odwróciłam lusterko wsteczne, by sprawdzić, jak wyglądam. Rzadko się maluję, więc nie zauważyłam żadnej różnicy. W świetle lamp ulicznych byłam blada, z grzywą brązowych włosów na głowie. W dżinsach i swetrze nie prezentowałam się zbyt atrakcyjnie, ale trudno. Nie miałam czasu, by wpaść do domu i zmienić ubranie. A co niby miałabym włożyć? W szafie nie mam żadnych eleganckich ciuchów.

Zaparkowałam samochód przed domem i przebiegłam truchtem odległość dzielącą mnie od restauracji Rosie. Otworzyłam drzwi, wrzuciłam parasol do stojaka i powiesiłam pelerynę na wieszaku. W piątek wieczorem z powodu brzydkiej pogody restauracja świeciła pustkami, lecz dziś panował straszliwy tłok. Szafa grająca i telewizor ryczały na cały regulator. Przy barze zgromadziła się grupka kibiców z przejęciem oglądająca poniedziałkowy mecz. W powietrzu wisiały kłęby dymu z papierosów, a wszystkie stoliki były zajęte. Z prowadzących do kuchni drzwi wyszedł William z uniesioną nad ramieniem tacą, a Rosie w ekspresowym tempie otwierała butelki z piwem. Rozejrzałam się dookoła, zastanawiając się, czy udało mi się zjawić przed Tommym. Nagle poczułam, że ktoś ciągnie mnie za rękaw. Odwróciłam się i zauważyłam go siedzącego w pierwszym boksie po prawej.

O mój Boże.

Był gładko ogolony i miał na sobie białą koszulę, na którą naciągnął niebieski sweter. Powiedział coś, lecz nie dosłyszałam jego słów. Pochyliłam się i poczułam zapach aqua velva. Kiedy odezwał się raz jeszcze, dreszcz przeniknął całe moje ciało aż do stóp.

– Chodźmy stąd. – Wstał i zdjął z krzesła płaszcz przeciwdeszczowy.

Skinęłam głową i zaczęłam przepychać się do wyjścia. Czułam, że idzie za mną, gdyż jedną rękę położył mi na plecach. Gest ten wprowadzał pewną intymność, która powinna wzbudzić mój sprzeciw, ale, niestety, tak się nie stało. Zatrzymaliśmy się przy wejściu, żebym mogła wziąć parasol i pelerynę. Tommy włożył płaszcz i podniósł kołnierz.

– Dokąd pójdziemy? – spytał.

– Niedaleko stąd, przy plaży, jest mała knajpka. Możemy tam pójść piechotą.

Jego parasol był większy, więc rozłożył go i trzymał nad moją głową, gdy wyszliśmy w ulewny deszcz. Położyłam dłoń na rączce zaledwie o milimetry od jego palców. Ruszyliśmy niepewnym krokiem, jak dzieje się zawsze, gdy dwie osoby idą pod jednym parasolem. Lało jak z cebra, a przez materiał parasola spadała na nas delikatna mgiełka. Obok przejechał samochód, rozchlapując zalewającą ulicę wodę.

Tommy zatrzymał się.

– To szaleństwo. Tu stoi mój samochód. – Wyjął z kieszeni kluczyki i otworzył drzwiczki nowiutkiego czerwonego porsche z rejestracją HEYNER 2. Wsunęłam się do środka, co nie było wcale łatwe, zważywszy na to, że samochód był bardzo niski, a wzdłuż krawężnika płynęły strumienie wody. Tommy zatrzasnął drzwiczki od strony pasażera i obszedł samochód. Wnętrze wyłożono skórą w kolorze karmelu. Pachniało wielkimi pieniędzmi jak w pokoju z uprzężą w stajniach milionerów.

33
{"b":"102018","o":1}