Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Joel?

Odwróciliśmy się oboje. W drzwiach stała Dana.

– Na drugiej linii czeka Harvey. Dzwoni już drugi raz.

– Przepraszam. Chyba muszę z nim porozmawiać.

– Oczywiście. Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. Możliwe, że niebawem będę chciała spotkać się z panem ponownie.

– W każdej chwili.

Wstał, gdy podniosłam się z fotela, i uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie. Kiedy dotarłam do drzwi, rozmawiał już przez telefon.

Dana odprowadziła mnie do małej, dwuosobowej windy, która bardziej przypominała budkę telefoniczną. Jazda trwała tak długo, że szybciej zbiegłabym po schodach.

– Co to za sprawa z tym Clintem Augustine?

– To proste. Przez pół roku Augustine wynajmował od nas domek dla gości. Kiedy Dow wyjeżdżał do pracy, Crystal natychmiast wymykała się tylnymi drzwiami i biegła do niego przez ogród. Spędzała tam mniej więcej godzinę, po czym wracała ukradkiem do domu. Rand w tym czasie zajmował się małym, spacerując po Horton Ravine. Cała okolica aż huczała od plotek. – Dotarłyśmy do holu na parterze.

– Można to jakoś inaczej wytłumaczyć?

Dana uśmiechnęła się zjadliwie.

– Może popijali razem herbatę.

Szpital Santa Teresa – St. Terry – wznosi się w zachodniej dzielnicy miasta, gdzie niegdyś rozciągały się pola uprawne, winnice, stały mleczarnie i stajnie, a wszystko to ze wspaniałym widokiem na góry wyznaczające północną granicę miasta. Stare czarno-białe zdjęcia tej okolicy przedstawiają szerokie, pokryte kurzem drogi, chaty otoczone zagajnikami drzew cytrusowych i orzechów. Wszystko to zniknęło dawno temu. Dziś teren wygląda dziwnie łyso i płasko: połacie ziemi porasta trawa i mikroskopijnych rozmiarów sosenki. Z dawnych czasów pozostało tu tylko parę domów, które wśród nowoczesnych budynków wyglądają jak prawdziwe skarby. Resztę – kościoły, pierwszy budynek sądu, drewniane domostwa, budynek misji, szopę na wózki i liczne trzypiętrowe podrzędne hoteliki – zmiotły nawracające trzęsienia ziemi i pożary, potężne siły pozostające na usługach natury.

Była druga po południu, gdy zaparkowałam samochód w bocznej uliczce i przeszłam dwie przecznice dzielące mnie od frontowego wejścia do St. Terry. Coraz silniejszy wiatr targał gałęziami drzew. Od czasu do czasu spadał z nich niewielki deszczyk. W powietrzu wyczuwało się chłód, więc z radością weszłam do ciepłego holu przez otwierane automatycznie szklane drzwi. Po mojej lewej stronie w szpitalnej kawiarence siedziało parę osób z personelu szpitala i kilku odwiedzających. W informacji skierowano mnie do biura przełożonej pielęgniarek. Minęłam toaletę dla pań i rozejrzałam się pobieżnie, po czym ruszyłam we wskazanym kierunku.

Penelopę Delacorte znalazłam w małym biurze z oknem wychodzącym na ulicę. Blask jarzeniówek ostro kontrastował z szarością panującą na zewnątrz. Penelopa siedziała przy biurku, podkreślając ołówkiem linijki odbitego na kserokopiarce dokumentu. Kiedy zapukałam we framugę drzwi, spojrzała na mnie znad okularów do czytania w szylkretowych oprawkach. Była tuż po pięćdziesiątce i nie zdecydowała się jeszcze, czy ufarbować siwiejące włosy, czy nie. Wyobraziłam ją sobie, jak dyskutuje z fryzjerką, nie mogąc podjąć decyzji, czy wybrać szampon koloryzujący, czy farbę. Na pewno spierały się też w sprawie uczesania, gdyż Penelopa nie chciała zrezygnować z długiej do ramion fryzury na pazia, którą nosiła od lat. Grzywkę miała zdecydowanie zbyt krótką i zastanowiłam się, czy przycina ją sama pomiędzy wizytami w salonie fryzjerskim. Teraz zdjęła okulary i położyła na biurku.

– Słucham?

– Pani Delacorte?

– Tak – odparła ostrożnie, jakby w obawie, że bez ostrzeżenia zarzucę jej biurko stosem papierów.

– Kinsey Millhone. Jestem prywatnym detektywem i wynajęto mnie do zbadania sprawy zaginięcia doktora Purcella. Może mi pani poświęcić parę minut?

Bez specjalnej zachęty z jej strony weszłam do pokoju, zdjęłam pelerynę i usiadłam na krześle stojącym przy biurku. Torbę i pelerynę położyłam na podłodze.

Penelopa wstała i zamknęła drzwi. Nie sprawiała wrażenia zadowolonej z mojej wizyty. Miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, była szczupła i konserwatywnie ubrana w granatową szmizjerkę z małymi metalowymi guziczkami. Granatowe czółenka na niskim obcasie wyglądały na buty zdrowotne przepisane przez ortopedę.

Usiadła i splotła ręce na kolanach.

– Nie wiem, co mogę pani powiedzieć. Kiedy doktor… zaginął, nie pracowałam już w Pacific Meadows.

– A jak długo pani tam pracowała?

– Przez ostatnie osiem lat aż do dwudziestego ósmego sierpnia byłam administratorką. Przez ostatnie czterdzieści siedem miesięcy pracowałam z doktorem Purcellem. – Starannie modulowała głos i zachowywała się bardzo uprzejmie, jakby jakiś wewnętrzny głos powtarzał jej stale: „Bądź miła”.

– Myślałam, że to on był administratorem.

– Był dyrektorem do spraw medycznych i administratorem, a ja zastępcą, więc ma pani chyba rację.

– Czy może mi pani powiedzieć, dlaczego zdecydowała się stamtąd odejść?

– Genesis, firma nadzorująca działalność Pacific Meadows, otrzymała informację, że Medicare prowadzi ostrą kontrolę naszych dokumentów.

Podniosłam rękę.

– A co było tego powodem? Jak pani sądzi?

– Prawdopodobnie jakaś skarga.

– Z czyjej strony?

– Jednego z pacjentów, opiekunów, niezadowolonego pracownika. Nie jestem pewna, ale wyglądało na to, że oni wiedzą, co robią. Klinikę podejrzewano o wiele nieprawidłowości, od zawyżonych rachunków wystawianych współpracującym z nami firmom po przedstawianie sfałszowanych lub zawyżonych rachunków za usługi. Doktor Purcell wpadł w panikę i zaczął obwiniać o wszystko księgową Tinę Bart. To było absurdalne i niesprawiedliwe. Pani Bart pracowała w Pacific Meadows, jeszcze zanim ja się tam zjawiłam i spełniała swoje obowiązki bez zarzutu. Wspierałam ją, bo nie zamierzałam pozwolić, żeby obarczyli ją winą za wszystko. Ona nawet nie regulowała rachunków; wszystkie przechodziły przez Genesis. Zajmowała się zamówieniami i przygotowywała rachunki dla poszczególnych pacjentów za sprzęt, terapię, wszystko… oprócz lekarstw. Związane to było z Medicare, Medicaid, prywatnym ubezpieczeniem i opłatami wnoszonymi przez pensjonariuszy. Te same informacje trafiały także do mnie. Nie wystawiała dokumentów, przetwarzała tylko te, które trafiały na jej biurko.

– Dlaczego Genesis nie ponosi odpowiedzialności, skoro to ta właśnie firma za wszystko płaciła?

– Ale korzystała z danych dostarczanych przez nas. Nigdy ich nie kontrolowała, nie robiła tego również pani Bart.

– Ale i tak ją zwolniono.

– Tak. Ja napisałam prośbę o zwolnienie tego samego dnia. Chciałam nawet złożyć skargę w Wydziale Spraw Pracowników.

– Jak na to zareagowali?

– Nie posunęłam się aż tak daleko. Przemyślałam sprawę i postanowiłam dać sobie spokój. Tina Bart nie chciała robić zamieszania. Podobnie jak ja nie chciała zwracać zbyt wielkiej uwagi na sytuację doktora Purcella.

– Jego sytuację?

– Tak. Wszyscy bardzo go lubiliśmy. To uroczy człowiek i wspaniały lekarz. Brak talentu do interesów nie jest przecież przestępstwem. Od samego początku stawiałam sprawę jasno. On po prostu nie miał pojęcia o przepisach stosowanych przez Medicare. Nie wiedział, za które usługi przysługuje zwrot kosztów, a które zostaną automatycznie odrzucone. Nie miał pojęcia o odliczeniach, rachunkach, refundacjach. Proszę mi wierzyć, to bardzo skomplikowane sprawy. Wystarczy popełnić jeden błąd, nie daj Boże, umieścić kod w złym miejscu albo zostawić jedno okienko w formularzu puste, a dokument natychmiast wraca, zwykle bez najmniejszej wskazówki, gdzie został popełniony błąd.

– Ale doktor Purcell nie zajmował się fakturami i rachunkami.

– Oczywiście, ale do jego obowiązków należało sprawdzanie próśb o zwrot kosztów. Odpowiadał też za kody i aprobował wydatki na wszystkie dodatkowe usługi. Muszę podkreślić z całą stanowczością, że zawsze troszczył się o pacjentów i w kwestii opieki nad nimi wykazywał się wielką inicjatywą. Zawsze leżało mu na sercu ich dobro.

28
{"b":"102018","o":1}