Литмир - Электронная Библиотека

Morwa wyrwała najbliższemu poganiaczowi nadgryzioną pajdę razowca i zaczęła chciwie żreć. Twarz miała zaciętą, wrogą.

– Co ślipisz? – warknęła do Twardokęska. – Cycków babskich nie widziałeś, czy co? Koszulinę na mnie poszarpali, a jakem się ocknęła, plugastwo się tam srożyło, więc o przyodziewku ze wszystkim zapomniałam. – Ze złością zebrała poły lawendowego kubraczka, pospiesznie, ale nie dość szybko, by Twardokęsek nie zobaczył błysku łańcucha.

Znał ten łańcuch, grubo kuty w czerwonym złocie, spięty z tyłu klamrą na kształt łba żmii o oczach z granatu. Nigdy go Vii nie zdejmowała, nawet wówczas, gdy przychodziła pośrodku nocy do jego posłania, smagłoskóra, milcząca, zwinna niby jaszczurka zarówno w miłości, jak i w zabijaniu na gościńcu. Coś zakłuło go głęboko w trzewiach. Dziwka trupy obdarła, pomyślał, tedy z kompanii nikt się żywy nie ostał.

– Nie będziem popasać aż za rzeką. – Morda rzucił jej bukłaczek z podpalanką. – Zmożesz w siodle, Morwa?

Dziwka otarła wargi wierzchem dłoni.

– Cobym miała nie zmóc? Jeno ona – wskazała pochlipującą na piersi Szarki wiedźmę – ze szczętem osłabła.

– Nie czas mdleć i babskie żale piastować – ofuknął ją Kuna – kiedy szczuracy za plecami. Jechać trza co rychlej. Ludzie przy bydle potrzebni, ni na jednym nie zbywa. Chcesz, panna – odwrócił się do rudowłosej – to służkę na zwierza sadzaj, ale opóźniać nas wara, bo obie zostawimy.

– Twardy z ciebie człek, Kuna – odezwał się Twardokęsek.

– A twardy – bystro popatrzył mu w twarz poganiacz – tylko w swoim prawie. Pomnij, jakeśmy się w opactwie uładzili. Ja się dla was na niańkę nie najmował, tedy teraz nie płaczcie.

– Nie twardy on, znaczy się – zakończyła złośliwie dziwka – ale skurwysyn nieużyty.

Wysoko, po szczytach rozjaśniało się nieznacznie, lecz w kotlince nadal było mroczno i cicho, ani ptak nie zaćwierkał w krzakach, ani zwierz zaszurał po trawie. Gdy Twardokęsek zaciągał popręg, łagodna kasztanowa klacz zarżała i trąciła go w rękę. Chrapy miała miękkie, aksamitne. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wyglądając szczuraków, ale zarośla przy trakcie pozostały nieruchome, ciemne.

Czubkiem języka oblizał spierzchnięte wargi i namacał u boku miecz, co prawda nie oburęczny kopiennicki szarszun, do którego przywykł, ale też dobre, szerokie ostrze, wyszukane przez mnichów w klasztornym lamusie. Jak wcześniej, Kuna posłał Twardokęska do zaganiania opornych sztuk i zbójca podejrzewał, że nie zdarzyło się tak bez przyczyny. Nie tylko robota żmudna, ale i szczurakom łatwiej z tyłu urwać pojedynczego człowieka, niż zachodzić stado od czoła, pomyślał ze złością.

Poganiacze spędzali woły na gościniec i w kotlince został jedynie Buk, kaprawy kuzyn Kuny, który flegmatycznie zasikiwał popioły ogniska. Zbójcy na ten widok flaki wywróciły się do góry nogami, bo choć nie modlił się zbyt gorliwie do Kii Krindara, wszakże kopiennickim zwyczajem poważał ogień, zwłaszcza własnoręcznie rozniecony. Żeby ci się kuśka w supeł związała, zażyczył mściwie, kiedy Buk w spokoju ducha poprawiał portki.

Klacz znów tupnęła, stuliła uszy. Obejrzał się. Nic, zbite, czarne krzaki. Uspokojony, miał wjechać na trakt, kiedy z najdalszej kępy tarniny dobiegł go zdumiony szept:

– Twardokęsek? Tyżeś to, Twardokęsek?

Drgnął i obrócił się powoli, ze sztyletem w lewej ręce, bo chociaż nie przypuszczał, aby szczuracy znali go z imienia, to ostrożności nigdy za wiele. Jednakże dwoje oczu, które otworzyły się w chaszczach, nie mogło należeć do zwierzołaka. Mrugając, gapiły się na niego z wysokości chłopa, niebieskie i wytrzeszczone.

– Coś tak w ziemię wrósł, Derkacz? – upomniał zbójcę poganiacz. – Zimować zamierzasz?

Twardokęsek spojrzał jeszcze raz na ślepia w tarninie i zdecydował się.

– Nie, jeno tej kartoflanki wczorajszej strzymać nie mogę.

Buk zarechotał.

– Jednych pędzi od kartoflanki, a drugich ze strachu. Pilnuj się tylko, by ci szczuracy czego w krzakach nie odgryźli.

Gdy wolarz zjechał w dół gościńca, w zaroślach zatrzeszczało gwałtownie. Zbójca z namysłem przełożył sztylet do prawicy, wprawnie zmierzył odległość, ale dłoń trzymał ukrytą za łękiem.

– Wyłaź, Mroczek – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wyłaź i gadaj, czego chcesz.

Dawny kupiec bławatny chyłkiem wysunął się z gęstwiny. Ubranie miał potargane, gębę zmiętą i nieszczęśliwą. Rohatynę zgubił albo zostawił w chachmęci, ale oczy błyszczały mu po dawnemu. Małe, chytre ślepia kramarza. Przebiegł nimi od góry do dołu przyodziewek Twardokęska, nie ominąwszy końskiego rzędu, oszacował jeźdźca wraz z kobyłą, i spytał zdumiony:

– Cóżeś to, Twardokęsek, do wolarzy przystał?

Zbójca nie był pewien, czy dosłyszał w jego głosie tajoną kpinę, lecz zeźlił się w jednej chwili.

– A choćby, co tobie do tego, Mroczek?

– Niby nic – przyznał tamten. – Może tyle, że gdybym to ja czmychnął ze skarbczykiem, po gościńcu bym bydła nie pędzał. Ech, niechby Uchacz zobaczył…

Twardokęsek splunął mu pod nogi.

– No, ale Uchacz sztywny jako kłoda. Co i z tobą być może, jeśli jęzora nie powściągniesz. Czemu się za mną wleczesz?

Dawny kupiec się żachnął.

– Nawet o tobiem nie wiedział! Skoro się te jatki u Trwogi zaczęły, nie czekając, w rzekę wskoczyłem, bo podobno plugastwo wody się lęka. Takiegoć, lęka się! – parsknął. – Mało się nie udusiłem, a tu ledwo gębę na wierzch wystawiam, ono oczami we mnie świeci i, skurwysyństwo, piórem prawie po gębie wali. Tedy ja znów pod wodę i, widać, je przetrzymałem. Jakem na drugi brzeg wylazł, już ścierwo żarło. Nic, podumałem troszkę, i wyszło mi, że lepiej przez ziemię szczuraków iść, niż mu drogę zachodzić. Kobyłę ryżą znalazłem, wasza być musi, i na gościńcu nockę strawiłem. Potem mnie te niewiastki dognały. Ani chybi plugastwo, nażarłszy się, przy życiu je ostawiło. Jenom się tego nie spodziewał, żeś się za wolarza najął.

– Ano, zdarzyła mi się taka przygoda – mruknął Twardokęsek. – A ciebie, Mroczek, jeszcze gorsza spotka. Znać co komu pisane, to go nie minie. Plugastwo ci odpuściło, szczuracy przejście dali, lecz na koniec, traf zły, znajomek się napatoczył. Należało raczej w krzakach zostać.

– Jakbym cię chciał bydlęcym wydać – syknął Mroczek – tobym otwarcie na gościniec wylazł i do tej chwili już byś wisiał. Nie bądź głupi, Twardokęsek. Tu zwierzołaków ziemia, ludziom trza się pospołu trzymać. Posłuchaj, mam pod Spichrza folwarczek. Niby nic wielkiego, ale tam w obejściu srebro zakopane. Wszystko, com na Przełęczy zebrał. Pojedziem, srebro wybierzemy. Połowa twoja, Twardokęsek – dodał przymilnie.

Zbójca się skrzywił, bo bynajmniej kamratowi nie dowierzał.

– Cóżeś taki hojny?

– Nockę całą ślepia wokół siebie widziałem – schrypniętym głosem odparł Mroczek. – To przy ziemi pyrgały, to znów się na mnie gapiły, żółte, świecące. Idą zwierzołaki za mną, idą bez ochyby, nie sztuka im samotnego człeka na gościńcu przydybać i sprawić. Ale z wami, w kompanii, inna rzecz będzie.

– Ano, zamiast ciebie jednego, wszystkich nas utrupią – sarkastycznie skwitował Twardokęsek.

– Gdzież tam, gromada was! – zaprotestował gorąco. – A my dwaj zważać będziem, nie mitrężyć z dala od reszty. Jako teraz czynimy.

– Nerwowo rozejrzał się po tarninie. – Nie dajże się długo prosić i przemów za mną przed kamratami, by mnie do kompanii przyjęli.

– A niewiastka cię nie rozpozna? – upewnił się jeszcze Twardokęsek.

– Mrówka, świętej pamięci, pierwszy ją przydusił – dawny kupiec bławatny odsłonił w uśmiechu drobne, spróchniałe zęby – i spódnicę na łeb zadarł, coby się nie szarpała. Nic nie widziała.

– Jeno abyś się z czym nie wygadał. Bo ja tu za pachoła robię i zwą mnie Derkacz. A od dziewek trzymaj się z daleka, od tej ryżej najdalej.

Mroczek mrugnął do niego porozumiewawczo, wyraźnie podniesiony na duchu i pewny, że z pomocą herszta bezpiecznie wyrwie się z opresji.

– Nawet jakby sama chciała? Grzech nie brać, jak dziewka prosi.

88
{"b":"100643","o":1}