Литмир - Электронная Библиотека

Dawny opat rychło się nauczył, że najlepiej będzie, jeśli poda się za proszalnego dziada, jednego z wielu, którzy nieustannie włóczyli się po gościńcu, dołączając do grup pielgrzymów, i za kilka oberżniętych miedziaków albo miskę chudej strawy prawili o żywotach męczenników i cudach czynionych przez święte obrazy. Przyszło mu to bez trudu. Przybierał tylko znane z ksiąg historie w prosty język wieśniaków i obiecywał im wszelką szczęśliwość, jeśli zaczerpną wody z poświęconego źródła, co bije nieopodal opactwa, albo potrą skrajem szaty ramę niezwykłego obrazu. Wnet też pojął, że znacznie bardziej niż baśni o dawnych czasach ludzie pragną wieści o cudach, jakie zdarzyły się ledwie dni temu parę i biedakom podobnym do nich. Z przejęciem głosił więc o uzdrowieniu sparaliżowanej niewiasty, przybyłej do opactwa Cion Cerena w wózku ciągniętym przez jej maleńkie dziatki, i o radości drwala, któremu bóg przywrócił ramię, uschnięte i zmarniałe po ciosie siekiery. Czasami, słuchając szlochów pątników i patrząc w ich załzawione nadzieją oczy, sam się wzruszał swymi opowieściami i zapominał na chwilę, że wymyślił je na uciechę gawiedzi i na urągowisko z boga, któremu przez większość życia służył.

Przez cały czas parł wytrwale ku Spichrzy, popędzany głosem Zird Zekruna. Nie przeszkadzało mu to już tak bardzo, jak na początku. Przywykł do obecności skalnych robaków i boga odzywającego się w głębi jego umysłu. Piętno na czole ożywiało się z bolesnym pulsowaniem, kiedy zbliżał się do jakiegoś domostwa albo spotykał nowych ludzi na szlaku. Co więcej, nauczył się ufać osobliwym przeczuciom, które pojawiały się ni z tego, ni z owego i zostawiały po sobie wiedzę o bochnie, schowanym przez gospodynię pod okapem okna, aby ostygł, o pieczarkach, co przez noc wyrosły w rosie na skraju gościńca, albo o łapaczach, którzy siedzieli na rozstajnych drogach w swoich cechowych budkach i przepatrywali potok pątników, żebraków, wędrownych rzemieślników, zubożałych chłopów w pogoni za chlebem i zwyczajnych złodziei, słowem, całe to wynędzniałe ludzkie mrowie, nieustannie kłębiące się na największym gościńcu Gór Żmijowych.

Na widok łapaczy Ciecierka głębiej nasuwał na czoło kaptur opończy, kurczył i zapadał się w sobie, przestraszony, aby nikt nie rozpoznał w nim wyniosłego opata, który jeszcze niedawno panował nad tą okolicą i swarzył się z samym księciem Piorunkiem. Jednakże wieść o jego upadku widać nie rozniosła się jeszcze po górach, bo w przydrożnych gospodach ni słowem nie wspominano ani o nieoczekiwanym objawieniu Cion Cerena, ani o wygnaniu opata. Domniemywał zatem, że jego współbracia postanowili całą rzecz zataić albo przynajmniej poczekać, póki najwyższy zwierzchnik zakonu nie zdecyduje, co uczynić z tym ze wszech miar niecodziennym odstępstwem. Ciecierka uśmiechnął się złośliwie na myśl o minie dostojnego starca, kiedy usłyszy, co wydarzyło się w opactwie i jaką to żmiję wyhodował sobie Cion Ceren na własnej piersi. A najdziwniejsze, że nie buntował się już przeciwko podstępowi Zird Zekruna. Przeciwnie. Był dumny ze sprytu władcy Pomortu i poczytywał go sobie niemal za własną zasługę.

Nie zdumiał się, gdy głos boga nakazał mu zboczyć z traktu i wspiąć się wyżej w góry wzdłuż wartkiego nurtu Modrej. Z początku okolica zdawała się całkiem przyjemna. Nocował w szałasach pasterzy, ci zaś w podzięce za nabożne opowieści dzielili się z nim twardymi podpłomykami i świeżym owczym serem. Czasem popasał w niewielkich osadach, jak kleszcze wciśniętych między górskie zbocza. Im wyżej jednak się zapuszczał, tym marniejsze stawały się wioski, a ubite ścieżki porastały piołunem i perzem. Coraz też częściej natykał się na ruiny ludnych niegdyś miasteczek, opuszczone świątynie o zdruzgotanych ścianach pokrytych już bluszczem i drobnymi krzewinami, powywracane słupy i zwalone wieże graniczne. Z trwogą też zdał sobie sprawę, że wkracza na ziemie spustoszone niegdyś przez szczuraków i wydarte spod ludzkiego panowania, w Góry Sowie.

Parł więc naprzód, aż pewnego dnia wyszedł na niewielki gródek, zaledwie trzy niskie budynki o wąskich szparach zamiast okien i ścianach wzmocnionych ciężkimi przyporami, otoczone murem z wielkich kamiennych odłamów. Niegdyś zapewne była tutaj strażnica albo skład celny, bo na portalach i odrzwiach zachowały się jeszcze na wpół zatarte herby Vadiioneda, jednakże teraz z wnętrza wychynął obcy kapłan Zird Zekruna. Jego brunatna opończa dziwnie odcinała się od jasnych wapiennych ścian budowli.

– Niespieszno wam było. – Z jawnym rozbawieniem przypatrywał się opatowi. – Jużeśmy was mieli szukać.

Ciecierka podszedł niechętnie, zastanawiając się, czy przypadkiem się nie pcha w nową pułapkę. Nigdy nie szukał wiedzy o zwierzołakach, choć niektórzy bracia całe życie strawili nad pożółkłymi manuskryptami, w których opisano właściwości tego dziwnego plemienia. Dlatego nie wiedział, czy któryś z nich znalazłby dość mocy, by przyoblec człowieczy kształt i podszyć się pod sługę Zird Zekruna.

– No, chodźcie już, chodźcie – burknął tamten, bo widać znudziła mu się zabawa i stanie na chłodzie. – Jadło mam dla was naszykowane. I rozkazy.

Ciecierka z ociąganiem wlazł do środka. Przeczuwał, że polecenia nie okażą się słodkie. Przede wszystkim wszelako chciał żołądek napełnić, bo przez ostatnie dni prawie nie spotykał ludzi i jego skąpe zapasy wyczerpały się zupełnie. Ale pomorcki kapłan nie dał mu się w spokoju nasycić.

– Mieliście na żalnickiego księcia baczyć – rzekł z przekąsem. – A wy co? Włóczycie się po gościńcu jak smród po gaciach, a i pożytku z was niewiele więcej.

– Wieści nasłuchuję – usprawiedliwił się Ciecierka z gębą pełnymi razowca.

Pomorzec z niesmakiem zlustrował jego brudne ręce i złachmanione odzienie.

– Jakby nasz pan wieści na gościńcu musiał nasłuchiwać, toby sobie sług szukał pomiędzy żebrakami. Choć zdaje mi się, że i wy przybraliście ich zwyczaje – dodał, kiedy wygłodniały opat oburącz pochwycił kociołek i przechylił go, by wlać sobie prosto do gardła resztki polewki.

Ciercierka otarł usta rękawem, za nic sobie mając zgorszone spojrzenie gospodarza.

– Ale chyba nie po to mnie aż tutaj bóg wasz sprowadził, żebyście mi mogli od żebraków naurągać – zauważył kpiąco. – Więc skoro was do mnie posłano, gadajcie, z jakim rozkazem, bo zaraz przy ogniu przysnę. Znużonym.

Kapłan Zird Zekruna ze złością zacisnął wargi. Nie podobało mu się, że przyrównano go do zwykłego posłańca, ale chyba nie miał nad Ciecierką prawdziwej władzy, bo przełknął zniewagę.

– Szkoda waszego trudu – powiedział. – Nie zdybiecie na trakcie Koźlarza. W górach się zapadł, ladaco, i nie wychynie prędko. Ale jest dla was inne zadanie.

– Nie może być? – Ciecierką zdziwił się fałszywie. – Taki zaszczyt dla mnie niegodnego? A nie ma bóg zacniejszych zauszników, bardziej wypróbowanych i wiernych?

Tym razem cios chybił celu. Pomorzec nie tylko się nie obraził, ale wręcz popatrzał na niego z politowaniem.

– Syćcie się tym zaszczytem, ile wasza wola. A jutro do szczuraków ruszycie.

Ciecierką podskoczył, jakby go drzazga znienacka przez pludry bodnęła.

– Jakże tak? – zaniepokoił się, zerkając na kapłana, czy też przypadkiem nie płata mu wrednego psikusa z zemsty za wcześniejsze kąśliwości. – Przecież oni żywcem mnie zeżrą, szpik wyssą, ani kosteczki nie zostawią.

Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się krzywo.

– Jeszcze się taki nie urodził, człowiek ani zwierzołak, co na was będzie nastawał, póki ten znak na czole nosicie – wskazał na znamię skalnych robaków, które zafalowało gwałtownie. – Szczuraków nie musicie się lękać. Zresztą już z nimi rzecz całą ustalono.

Jednakże opat bynajmniej się nie uspokoił.

– Tedy czego ode mnie chcecie?

– Drobnostki. – Pomorzec znów rozciągnął usta w uśmiechu, miał kanciastą szczękę i duże, żółte zęby, które przywodziły na myśl konia. – Ale takiej, w której nikt was nie zdoła wyręczyć. Pomnicie tę niewiastę – spoważniał – co do waszego klasztoru przybyła?

78
{"b":"100643","o":1}