– Nader zmyślnie – pochwalił Przemęka. – Dopiero się kupczykowie zżymali.
Ale gospodyni wcale nie wyglądała na zadowoloną.
– Et, co tu waszmość prawisz? – fuknęła. – Nie należało się w ogóle brać do tego kupieckiego interesu. Bo chłopak, owszem, przylazł i ponoć wielce był wprawny w tym alchemickim fachu. Po warsztatach chodzili, krosna badali, aż z tego badania do takiej komitywy przyszli, że alchemik pod pańskim dachem sypiał, z państwem jadał i z nimi w karecie jeździł! – urwała, posapując przez nos z oburzenia. – Głowę synowi do reszty zamącił. Machiny nowe budował, dźwignie jakoweś, pedały i przekładnie sporządzał. Zresztą kto by się w tym wszystkim wyrozumiał? Dość, że tkalnię szykował, jakoby do klatki podobną, co by w niej tkacz siedział i jeno te pedały przyciskał, a sukno sam warsztat robił. Ot, ludzka pustota. – Machnęła ręką, by uciąć dalsze pytania.
– Ale je zbudowali? – odezwał się z niedowierzaniem książę. – I prawdziwie tkało?
Pani popatrzyła na niego wyniośle.
– A skądże mam wiedzieć? Przecież mnie nie korciło tę nikczemność oglądać. Coś wszelako sklecili, bo radość w domostwie nastała, syn jak paw dumny chodził. A w dwie niedziele później majstrowie z petycyją przyleźli, by te nowe warsztaty precz wywlec, bo się tkacze burzą, że przez machiny bezbożne, co bez ustanku pracują, dla nich zajęcia zbraknie. Wprawdzie syn delegację przepędził, lecz już następnej nocy ogień tkalnie strawił. Jeden z tego pożytek – surowo zacisnęła wargi – że się w pożarze i alchemik uwędził. Szkoda jeno, że tak późno.
Przemęka wymienił z księciem ukradkowe, rozbawione spojrzenie. Stara dama aż kipiała niechęcią.
– Widzę, że straszliwie wam zalazł za skórę, skoro mu i po zgonie nie odpuściliście – spróbował zażartować wojownik.
Staruszka przechyliła głowę i starannie upchnęła pod czarnym wdowim czepcem jakiś niesforny włosek.
– Chamstwo się nie powinno z lepszymi od siebie mieszać. Wszak sami waszmościowie rozumiecie, że z tego nieszczęście być musi. I u nas było.
– Można pobudować nowe warsztaty – zauważył z przekorą Przemęka. – Drewna po lasach dosyć.
– Furda mi te warsztaty! – uniosła się. – Przestańcież waszmościowie w kółko o nie pytać. O gorszą przewinę chodzi. O naszą Perkotkę.
– A cóżże ona ma z tym wspólnego? – zadziwił się najemnik.
– Nie powiadajcie mi, że panna też powzięła skłonność do tkalni i przekładni.
– Nie… – Starowinka urwała i patrzyła bystro na gości, szacując, jak wiele im rzec, a co zataić. – Ale przyznacie, że z młodym i gładkim alchemikiem już insza sprawa.
Przemęka spuścił oczy i grzebał łyżką w misce, usiłując nabrać pojedyncze jagły. Nie wiedział, jak skwitować owo niezwykłe wyznanie.
– Domowa to troska i zgoła wstydliwa – ciągnęła gospodyni.
– Nigdy bym nią waszmościom głowy nie zaprzątała, gdyby mi dziewka nie wyjawiła, że już wam moja synowa słodzić po drodze zaczęła i w gościnę zapraszać. A nie jest rzeczą godziwą fortelem uczciwych ludzi zwodzić – opuściła łokcie na stół, podparła brodę na dłoniach i nie odejmowała spojrzenia od twarzy Przemęki – zwłaszcza jeśli się im wiele zawdzięcza. Dlatego w oczy wam rzeknę, że alchemik zbałamucił dziewczynę, z dworuśmy ją wywieźli i w głuszy trzymamy, póki nie zlegnie. Potem się dziecko uposaży jak trzeba i jakiejś poczciwej, bezdzietnej rodzinie odda na wychowanie, coby mu krzywda nie była, a kiedy do lat przyjdzie, urząd jakiś się mu wynajdzie i ziemię nada.
– Wielce szlachetny postępek – pochwalił wojownik.
Wiedział skądinąd, że w wielu szlachetnych rodach bękarcięta chowano w czeladnej izbie lub w stajniach, między psami, a kiedy tylko od ziemi odrosły, wyprawiano precz z bochnem chleba i połciem słoniny w zawiniątku na plecach.
– Gdzieżby tam szlachetny – odparła ze smutkiem. – Nigdy sobie nie wybaczę, żem
tej sieroty nie upilnowała i przed nieszczęściem nie ustrzegła. Ale dla tej tylko przyczyny o naszej zgryzocie prawię, żebyście waszmościowie wiedzieli, że nie dla was Perkotka. Bo synowa moja, choć wielce zacna niewiasta, wstyd próbuje co prędzej zmazać i pannę z domu odesłać, żeby jej swym grzechem w oczy nie kłuła. A ja nie dozwolę! – Zacisnęła zęby. – Nie weźmie jej byle przygodny golec, co się na drodze trafi!
Przemęka poruszył się niespokojnie na krześle, bo nie chciał się ze starowinką swarzyć, lecz jej ostatnie słowa były obcesowe, wręcz obraźliwe.
– Czas nam jechać. – Zebrał z ławy czapkę. – Kornie za gościnę dziękujemy waćpani.
Gospodyni uśmiechnęła się nieoczekiwanie. Uśmiech ten rozjaśnił całą jej twarz, wygładził zmarszczki i sięgnął aż do oczu, gdzie wypełzłe niebieskie tęczówki błysnęły przelotnie czystym błękitem – za młodu, a zapewne i długo później, musiała być piękną kobietą.
– Czy macie mnie za głupią, waszmościowie? – odezwała się miękkim szeptem, wychylając się ku nim nad stołem. – Czy nie zastanowiło was, dlaczego się wam z godności nie opowiadam, ni was o imię nie pytam, jak obyczaj każe, kiedy się kogoś w dom prosi?
Na jej ustach nadal błąkał się nikły grymas rozbawienia i siwowłosy wojownik poczuł, jak nieprzyjemny dreszcz pełznie mu wzdłuż grzbietu.
– Co kraj, to obyczaj, pani. – Książę podniósł głowę znad miski i również uśmiechnął się nieznacznie. Mówił teraz starannie, a z jego głosu bez śladu zniknęło turzniańskie przeciąganie wyrazów. – My tu okolicy nie znamy.
Niepokój Przemęki wzmógł się jeszcze bardziej. Zgadywał już, co się stało.
– Tuszę, że będzie wam dany czas, abyście ją poznali. – Gospodyni, wciąż półgłosem, zwracała się teraz tylko do Koźlarza. – Pomówiliśmy sobie, jak pani we dworze z turzniańską szlachtą. Służba, co nasłuchuje pod drzwiami, wszystko zaświadczyć może. Lecz pozwólcie teraz, że jak zwyczajna babka kilka słów rzeknę wybawicielom, z rodu ni imienia nieznanym, moich ukochanych krewniaczek. Otóż za kuchniami znajdziecie w ostrokole furtkę, a za nią kmiotek z końmi czeka. Chłopina jest stary sługa, jeszcze z tych, co ich tutaj mąż mój nieboszczyk osadzał. Przeprowadzi was wiernie do Wiergów czy gdzie tam jedziecie. – Machnęła ręką, widząc, że Przemęka zbiera się do odpowiedzi. – Nic mi więcej nie mówcie. Nie przystoi mi wiedzieć.
– Dlaczego? – zapytał niemal bezdźwięcznie książę. – Dlaczego to czynicie, pani?
– Bom stara! – Zaśmiała się. – Dość stara, by chęci swej folgować i nie bać się niebezpieczeństw. Nadto… – zawahała się. – Był tu dwie niedziele temu kapłan z żalnickiej dziedziny, a trzeba wam wiedzieć, że synowa moja po tamtej stronie granicy posiadłości ma zacne i w przyjaźni z nimi żyje. Lepiej tedy, byście nie czekali we dworcu, aż się z tego polowania na zbójów wróci. Jeśli – dodała jeszcze ciszej – prawdziwie jeno o polowanie na zbójów idzie.
Książę podniósł się od stołu i sięgnął po miecz, który odpasany, spoczywał na stołeczku.
– Tak i mnie się zdaje – rzekł. – Niech wam bogowie nagrodzą, pani.
Staruszka jednak powstrzymała go. Dała gestem znak, aby się przybliżył, i wyciągnęła dłoń ku rękojeści miecza.
– Pomnę – wyszeptała, gładząc gałkę – kiedy mnie, dziecięciem jeszcze, ojciec do Rdestnika zawiózł. Wojowaliśmy wtedy z żalnickim władcą, a on w poselstwie jechał. I jakoby dziś pomnę miecz, który noszono przed kniaziem… Niech was bogowie prowadzą, panie.
Koźlarz delikatnie zabrał ostrze, nie usiłując dłużej udawać, że ma się za pośledniejszego stanem. Przemęka wszakże, powodowany impulsem, który sam nie do końca rozumiał, przyklęknął przed starą panią i ucałował jej palce, pokryte siną siateczką żył. Uśmiechając się znowu, położyła mu dłoń na głowie, jakby udzielając błogosławieństwa.
– Niełatwa to rzecz na młodych mieć uważanie – powiedziała, po czym przywołała służebną, aby wywiodła ich na dziedziniec, gdzie srodze zeźlony kapłan przechadzał się już przed gankiem.
Tego samego dnia, kiedy obozowali w osłoniętym od wiatru wądole, a od posłania Kostropatki dobiegało już błogie chrapanie, Przemęka uniósł się na łokciu i popatrzał na księcia. Koźlarz nie spał, siedział przy dogasającym ogieńku, a ostatnie płomyki rzucały zmienne cienie na jego twarz, wyostrzając rysy i pogłębiając bruzdy pod oczami.