Przyglądał się więc wiedźmie Twardokęsek bacznie, ale widziała mu się jakoś niewydarzona. Starajagódka była staruchą wielką, rozłożystą. Kiedy zaklęła, w drugim powiecie ją słyszeli, a skoro przez ramię splunęła, drzewa padały. Tymczasem niewiastka ze ścieżki skalniaka okazała się chuchrem, chudym a przelęknionym i od ludzi stroniącym. Kota ze sobą ciągała, ale co to był za kot?
Żebra mu przez skórę sterczały, pysk miał owrzodzony, a oczka kaprawe – po prostu zwyczajna
lichota.
Jednak tam, na przełęczy, wiedźma wydarła Szarkę kostusze. Ziołami jej rany obłożyła, mchem sinym, a potem nielitościwie popędziła Twardokęska do klasztoru. Tam też nie legła. Napoje warzyła, przy dziewce mruczała zaklinania, aż po blady świt nad ranami wiedźmiła. A jeszcze później zbójca wynalazł ją we własnym posłaniu. Przywarła mu do boku, miękka, ciepluchna. Nie umiał jej odpędzić, po tym, co wydarzyło się obok skalniaka, potrzebował gorącego ciała, aby zapomnieć i wytchnąć. Teraz żałował. Jasnowłosa niewiastka wydawała się zbyt głupia, by zrozumieć, że dotyk w mroku jest czymś zupełnie innym niż zażyłość w dzień.
Przycupnęła obok zbójcy i oparła głowę o jego ramię.
– Powinnaś odpocząć. – Odchrząknął ze zmieszaniem. – Mało co sypiasz.
– Ona majaczy – odparła ni w pięć, ni w dziewięć – od tej rany w boku.
– Modliłem się o jej uzdrowienie do Cion Cerena – zapewnił ich stareńki mnich.
– A co do niej Kosturowi? – prychnęła. – Ona nosi znak Morowej Panny.
Staruszek spojrzał na nią ze zdumieniem, ale zaraz bez słowa podreptał do chaty, by zakrzątnąć się przy wieczerzy. Twardokęsek westchnął z rezygnacją. Przez chwilę miał ochotę objaśnić wiedźmie, że właśnie rzekła coś, co w żadnym razie nie powinno zostać wyjawione, lecz zrezygnował. Po prostu nie miała dość rozumu, by pojąć przymus utrzymania tajemnicy. Skrycie liczył, że wkrótce Szarka zdechnie, a oni wszyscy rozejdą się do swoich spraw.
Jadziołek łypnął na niego z okapu, a w jego bursztynowych ślepiach połyskiwała czysta i niepohamowana nienawiść. Twardokęska zimny pot oblał. Czasami zdawało mu się, że potwór zna każdą jego myśl.
– Po co ona wlecze za sobą plugastwo? – Skrzywił się na poły ze wstrętem, na poły ze strachem. – Przecież ono nienawidzi całego człowieczego plemienia.
Wiedźma zachichotała cichutko.
– Ono wędruje w przód i w tył. – Przytuliła się do Twardokęska. – Bez niej jest tylko pół, niepełne. Ślepe. Nigdzie nie dojdzie.
Jadziołek przestąpił z nogi na nogę. Dwie pary oczu świeciły miodowo i czujnie.
– Idzie poprzez jej sny, tam i z powrotem – ciągnęła. – Wędruje, przepatruje. Bawi się.
Twardokęsek ze zniechęceniem pokiwał głową. Bredziła, jak to wiedźma.
– Źle to niby komu na Tragance się wiodło? – westchnął bardziej do siebie niż do niej. – Miasto było ogromne, za cały świat starczy.
– Prawda, że domu żal, oj, żal – ni stąd, ni zowąd zgodziła się jasnowłosa. – Węgorze wielgachne tam żyły, smakowite. Trzeba mięsa kawał dobrze podgniłego nadziać na haczyk. Widziałam raz, jak takiego ułowili. Na sążeń był długi i ramię niewieście w żywocie jeszcze miał.
Zbójca bez słowa potrząsnął czarnym łbem. Ot, tyle, jak kto wiedźmę o odpowiedź prosi, pomyślał markotnie. Ani w tych bajdurzeniu ładu, ani składu.
– Przyrządziłem wieczerzę. – Braciszek wychylił się zza framugi. – Chodźcie, dzieci.
Twardokęsek rzucił pobieżne spojrzenie na łóżko, gdzie pod grubą warstwą koców spoczywała Szarka. Jej twarz poczerwieniała od gorączki. Na włosach, zmatowiałych i splątanych, błyszczała obręcz dri deonema. Wiedźma bardzo baczyła, żeby dziewczyna miała znak Fei Flisyon zawsze przy sobie.
Gdy weszli, zaczęła miotać się po posłaniu. Z przerażeniem odpychała od twarzy nieistniejącą grozę. Wiedźma przykucnęła szybko obok łóżka, objęła ją, lecz dopiero po długiej chwili Szarka uspokoiła się nieco.
– Co z nią? – zaniepokoił się zbójca, kiedy jasnowłosa wreszcie podniosła się od posłania.
Wiedźma klapnęła na rozchybotaną ławę. Ręce jej dygotały. Zacisnęła palce wokół kubka z parującym krwawiennikiem, jakby się chciała od niego ogrzać. Powoli sączyła napar. Twardokęsek nie pojmował, czemu, bo napój był paskudny, cierpki i piekący. Ale ona zawsze wieczorem piła krwawiennik.
– W jamę ją wrzucili, w głęboką, między gadziny jadowite – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Nie mogła przemóc strachu przed żmijami, więc ją wrzucili.
Naprawdę słyszysz, co się ludziskom po głowach kołacze? – spytał zbójca.
– Mhm – przyznała niechętnie. – Niektórym.
Wyrwało mu się pełne podziwu sapnięcie. Ech, gdyby taką do kompanii dostać, rozmarzył się, suto nalawszy sobie mnisiego rosołu. Siedziałaby cicho w karczmie przy trakcie, przysłuchiwała się, gdzie kupcy mają pochowane złoto (wedle Twardokęska żaden kupiec nie umiał na długo powstrzymać się od myślenia o złocie) i, kiedy by się wszyscy nocką spać pokładli, kamratów by przywoływała. Tyle że na zbójowanie po gościńcu za durna ona, skonstatował z żalem. Wszystko rozpowie.
– Dokąd przyjdzie nam tu tkwić? – mruknął. – Coś mi się zdaje, że opat chce nam pod zadki podłożyć kawałek gorącego stosu.
I zaraz pożałował grubiaństwa, bo jej wargi zaczęły drżeć od powstrzymywanego płaczu. Przycisnęła do brody krawędź kubka, spuściła głowę. Nic nie rzekła.
– Lepiej drew na noc naszykuję – zaofiarował się pospiesznie, gdyż wiedźmie łzy nielicho mieszały mu we łbie, choć nie rozumiał wcale, dlaczego się tak dzieje. – Wywar trza będzie przyrządzić…
I umknął z chaty. Urok jakowy rzuciła czy co, sarkał do siebie po drodze. Toż to jest wiedźma, przeklęta w niej moc. Nie dziewka do obłapki, ale jad, krew zła i zgnilizna.
Kiedy wziął się do rąbania drew, na dziedzińcu zebrała się grupka mnichów i przyglądali mu się, żywo gestykulując. Dobrze wyczuwał ich złość. W krużgankach na drugim piętrze przechadzał się niecierpliwie opat i Twardokęsek dałby sobie głowę uciąć, że obmyśla coś wrednego.
Po wieczornych modłach stary mnich ponownie zakradł się do ich chatki. Prowadził wynędzniałego, chromego żebraka. Dziad szedł powoli, wsparty na cisowym kosturze. Płaszcz na grzbiecie miał przetarty i dziurawy, a spod dziadowskiego kapelusza wyglądała pocętkowana ognistymi wrzodami gęba i rzadka, szpakowata broda. Śmierdział straszliwie. Kiedy się przybliżyli, zbójca dostrzegł na jego czole piętno wypalone katowskim żelazem i poczerniały dół zamiast lewego oka. Widać nie zawsześ ty, dziadu, pomyślał niechętnie, po gościńcu z kołatką wędrował.
Jałmużnik stanął przy ościeżnicy, łeb przechylił na ramię i począł łypać na nich zdrowym okiem. Jego bezzębne wargi poruszały się miarowo, lecz nie wydał żadnego dźwięku, potrząsnął tylko kosturem. Brzęknęła zawieszona na konopnym sznurku miseczka, zadzwoniły dzwonki u kapelusza.
– On niemy jak bydlę – wyjaśnił mnich. – Język mu za hultajstwo urzezali, psami zewsząd szczują i odpędzają. Opat go nie przyjmie, a bogowie poświadczą, że potrzebuje wytchnienia. Nie będzie wam wadził.
Twardokęsek obojętnie wzruszył ramionami. W żaden sposób nie chciał zrazić braciszka, który jako jedyny w opactwie był im życzliwy.
– Byle nie śmierdział – burknął.
Niewiastka zakrzątnęła się żywo, nagotowała balię z wrzątkiem i zagnała żebraka do kąpieli. Co prawda wedle zbójcy smród bynajmniej po niej nie zelżał, ale wręcz nabrał ostrości po zmieszaniu z wonią używanego w opactwie łojowego mydła. Lecz gdy protestował, rzekła mu wiedźma, że noc idzie pogodna, sam może sobie posłanie na ganku przysposobić. Wiedźma nie wiedźma, uparta była jak licho.
Po północy napojona wywarami Szarka przestała wreszcie majaczyć i zapadła w płytki, niespokojny sen. Jaśminowa wiedźma wpełzła do łóżka zbójcy, spłakana, dygocząca i wylękła, jak zwykle, gdy ranna gadała w gorączce.
– Pociesz mnie – zażądała, pociągając nosem.
Kiedy zaś pocieszył ją najlepiej, jak umiał, zwinęła się w ciepły kłębek, a jej oddech stał się miarowy. Ostrożnie przykrył ją kocem i nawet nie spostrzegł, kiedy sam przysnął. Śnił o Tragance. Znów popijał jałowcówkę w gospodzie starego Stulichy, a skulony pod kominem człeczyna prawił o wędrówce Annyonne poprzez siedem bram piekła. Ryża posługaczka przysiadła za plecami Twardokęska, ułożyła mu głowę na ramieniu, opasała rękami. Za okiennicami wył wicher, w kominie huczał ogień. Od gorącości, co mu na twarz biła, ledwo mógł Twardokęsek dychać, a powolny, miarowy głos Krupy wiódł go ku otchłani. Brama Srebrnej Prządki… Zwierciadło Nekromantki… Szalona Ptaszniczka… Nazwy, znajome i przerażające, zapadały się w jego umysł z pluskiem, jak krople deszczu.