Jak można się było spodziewać, żądania Ciecierki potwornie rozwścieczyły księcia Piorunka. Jednakże wzniesiony przez braciszków wał okazał się wystarczająco solidny i opactwo szczęśliwie przetrwało cztery kolejne oblężenia. Dla Ciecierki nadeszły trudne chwile. W miarę jak dieta stawała się coraz skromniejsza, szemranie mnichów przybierało na sile, książę zaś kazał przerzucać przez bramę klasztorną obelżywe listy z opisem losu, jaki spotka opata, gdy tylko dostanie się w jego ręce. Czasami Ciecierka miał ochotę się ugiąć, lecz na koniec potajemnie zwrócił się z prośbą o pomoc do kapłanów Zaraźnicy. Ci w zamian za zgodę na otwarcie przy trakcie nowych kantorów i składów, poradzili mu, by przystał na sąd polubowny.
Bracia alchemicy mieli tamtego roku mnóstwo roboty. Dniami i nocami mieszano w tyglach starożytne złote wota z pospolitymi cynowymi łyżkami, a kufry Ciecierki pęczniały od nowiutkich, przyjemnie złotawych, choć nie do końca złotych, monet. Gdy udało się namówić Piorunka do rozejmu, jeden za drugim kufry opuściły klasztor, zmierzając na załadowanych dla niepoznaki burakami wozach do najbliższych kantorów Zaraźnicy. Wiosną zaś ogłoszono wyrok, oddający kopalnie opactwu. Piorunek opierał się jeszcze kilka miesięcy. Na koniec ustąpił, nie tyle pod wrażeniem prawomocności wyroku, ile za przyczyną małżonki, która spodziewała się potomstwa. Wprawdzie wkrótce przepędził ze dworu kapelana i naznaczył na jego miejsce sługę Zird Zekruna, ale Ciecierka nie dbał o dąsy upokorzonego panka i przesłał nowemu kapelanowi list z serdecznym powitaniem. Wiedział, że w przyszłości czekają go liczne swary z zapalczywym księciem i wolał zawczasu zjednać sobie sojusznika.
Zeszłego roku, w porze gdy nadchodzą jesienne pozdrowienia, Ciecierkę spotkał podwójny triumf: z dalekiej północy przybyli do opactwa słudzy Zird Zekruna, pana ciemnej pomorckiej ziemi, książę Piorunek zaś, niegdyś zaciekły wróg opata, zaprosił go na chrzciny syna. Ciecierka posłał mu piękną, srebrną kołyskę. Metal wydobyto z kopalń, które stały się zarzewiem ich sporu, i świadomość wygranej wynagrodziła opatowi ów znaczny wydatek. Sam jednak przezornie trzymał się z daleka od Piorunka. Książę słynął z tego, że niełatwo przebaczał urazy.
Natomiast widok pięciu sług Zird Zekruna przekraczających bramy klasztoru przeraził go i jednocześnie napełnił dumą. Ciemne znamiona skalnych robaków pokrywały czoła przybyłych od nasady włosów aż po brwi, obwieszczając ich wysoką godność. Opatowi pierwszy raz w życiu przytrafiła się sposobność przyjrzeć się im z bliska i ze strachem spostrzegł brunatne, wijące się kształty, widomy znak obecności bóstwa. Tamtej nocy wiele rozmawiano i wiele ważkich obietnic poczyniono. Jednakowoż, co dziwne, o poranku miał wrażenie, że coś umknęło jego uwagi. Pamiętał tyle, że zgodził się dać znać sługom Zird Zekruna, gdy tylko na trakcie pojawi się niesławnej pamięci książę wygnaniec z Żalników, kapłani z północy przyobiecali zaś dopomóc mu podczas obioru zwierzchnika zakonu Cion Cerena, o której to godności Ciecierka od lat skrycie marzył.
Sumiennie wywiązał się ze swojej części umowy. Strażnikom na mostach dostarczono dokładny opis świętokradcy i rozkazano natychmiast powiadomić opata, gdyby przypadkiem zawitał na jego ziemie. Wieść wszelako niosła, że czas już jakiś temu żałnicki wygnaniec pociągnął na południe i Ciecierka szczerze wątpił, czy kiedykolwiek powróci do Krain Wewnętrznego Morza, gdzie naznaczono na jego głowę nagrodę wartą pomniejsze księstwo. Zdumiewało go jedynie, czemu bóg równie potężny, jak Zird Zekrun, przywiązuje wagę do pogróżek śmiertelnika. Na koniec postanowił, że idzie o zasady. Nikt nie miał prawa mącić ludziom w głowach bluźnierczą gadaniną.
Tym większą złość wzbudziła w nim zupełna bezradność wobec najazdu złego na opactwo. Ciecierka nie mógł pozwolić, by po Górach Żmijowych poszła wieść o tym, jak został wystrychnięty na dudka przez zwyczajną przeklętnicę. Stary braciszek, który usługiwał przybyłym, zapewniał wprawdzie opata, że wiedźma jest prawomyślna i łagodna jak dziecko, Ciecierka jednak wiedział, że niebezpieczeństwo często przybiera najbardziej niewinne kształty. Prawdziwie prawowierna niewiasta nie wędrowałaby pospołu z jadowitym potworkiem i czarnobrodym opryszkiem, by nie wspomnieć o rannej, która wedle słów starego mnicha z twarzy przypomina mieszkańców Wysp Zwajeckich.
* * *
Twardokęsek tkwił na przyzbie, melancholijnie obserwując, jak jadziołek i rudy kociak wiedźmy wydzierają sobie zmasakrowane, pokryte resztkami piór ścierwo. Z jakiegoś powodu zwierzaki radowały się swoim towarzystwem. Co więcej, zbójca spostrzegł, że wracając z wieczornych łowów, ptaszydło za każdym razem skwapliwie dzieli się z kotem zdobyczą. Zażyłość ta raczej niepokoiła Twardokęska.
Siedział na słońcu, żuł źdźbło trawy, rozmyślał i klął. Na wspomnienie, co mu jadziołek uczynił na Przełęczy Skalniaka, zbójca, choć przecie człek dzielny i losem srodze doświadczon, poczynał trząść się i dygotać. Obmierzłe żółte ślepia wkręciły mu się prosto w rozum, przewierciły, przenicowały na wylot. Potem pojawiła się wiedźma i ani się obejrzał, a darł na szarpie własną koszulę i przewiązywał dziewce rany. Ćmiło mu się przed oczami, krew nosem szła, a Szarka kwiliła mu na rękach.
Gdyby nie napatoczyła się wiedźma… – pomyślał z żalem. Ale nie. Musiał ją jadziołek przywołać i do pomocy zaprząc, na moją zgubę. A żeby ich szlag trafił, sarknął w myślach zbójca, rudą dziewkę, wiedźmę i plugastwo pospołu.
Od strony studni podszedł ku niemu zgrzybiały braciszek z mosiężnym czajnikiem w ręce.
– Jak dzisiaj wasza dzieweczka? – zagadnął.
Zbójca znów zaklął pod nosem. W tej okolicy jego imię było wcale głośne, tedy wykoncypował, że lepiej, jeśli w opactwie zapamiętają go jako opiekuna Szarki. Wyjaśnił mnichowi, że ojciec dziewczyny posłał ją na zrękowiny do Uścieży i że po drodze napadli ich grasanci, wozy obrabowali, a drabów wytłukli – wszystkich, prócz jego samego, bo zabarłożył w karczmie. Opowieść wcale się udała, nawet Mroczek, który ze wszystkich kamratów z Przełęczy Zdechłej Krowy najlepiej ozorem obracał, by się jej nie powstydził. Ale teraz nieszczęsny Twardokęsek ledwie na parę kroków mógł odejść od posłania Szarki. Rosołem ją musiał poić i czoło w gorętwie ocierać, a nawet pod okiem starego mnicha i wiedźmy zmieniał jej opatrunki. Zaczynał czuć się jak niańka.
– Spała cały dzień – burknął – ale pod wieczór gorączka roznieca się na nowo.
Mnich podniósł na niego wypłowiałe niebieskie oczy.
– Nieprędko pociągniecie dalej.
– Ano – zgodził się niechętnie Twardokęsek.
Drzwi chatki uchyliły się, skrzypiąc, i na progu stanęła płowowłosa wiedźma. Głębokie cienie pod jej oczami przypominały, że nie spała od wielu dni. Jak zwykle nosiła obszarpaną szafranową telejkę, która ni do połowy nie zakrywała jej ud, ogorzałych od słońca i tak podrapanych, jakby tańcowała w malinowej chrzęśli.
Wiedźma ciekawiła Twardokęska, odkąd wychynęła znikąd i przykazała wieźć Szarkę do klasztoru. Ciekawiła, ale też i trwożyła niepomału. W dolince nieopodal Przełęczy Zdechłej Krowy też przeklętnica siedziała. Jagódka ją wołali. Od przypadku zbójcom łby łatała, ale sam Twardokęsek z rzadka do niej zaglądał. Na koniec wieśniacy ponoć utłukli ją kijami. Gadano, że kumała się ze zwierzołakami, bydło trzebiła pomorkiem, a niewiasty prześladowała niepłodnością. Była babskiem złośliwym, wrednym i nieużytym. Kiedyś Mrówka skopał jej kota, a kocisko miała ryże, wypasione i bezczelne, to zaraz się odwinęła i w gębę mu napluła, że przez całą zimę nie zeszły mu parchy.
Bo tak właśnie z wiedźmami bywa, pomyślał. Niby choroby zamawiają, pogodę wróżą, świnię zgubioną w lesie potrafią wynaleźć, napoje rozmaite warzyć i niewiasty zległe ratować. Ale nie pomoże parszywej szkapie pozłocista uzda. Zawżdy się na złe wiedźmia magia obróci, bo złe do złego ciągnie, a plugawe z plugawym się brata.