Литмир - Электронная Библиотека

Kapłan Zird Zekruna wyczekująco popatrzał na Piorunka.

Pan włości skrobał się z namysłem po głowie. Zamierzał dzisiaj z rana oglądać nowe woły, które onegdaj przypędzono aż z Turznii. Podejrzewał wszelako, że jeśli pozwoli panu Krzeszczowi wyprawić się do znachora samowtór z kapłanem, bez żadnego badania spalą chałupę, a starego obwieszą na gałęzi.

– Dobrze – zdecydował wreszcie markotnie. – Pojedziemy.

Czeladź w dworcu była wyćwiczona i nim się pan Krzeszcz spostrzegł, wsadzono go na bułaną klaczkę i oto jechał przez las w pokaźnej gromadzie pachołków. Kapłan Zird Zekruna ze swoją służbą trzymał się zaraz za księciem. Pan Krzeszcz sycił oczy widokiem jego rozwianej na wietrze, brunatnej opończy. Nie minie mnie teraz nagroda, myślał triumfalnie. Wężymord wszak przyobiecał wór szczerego złota temu, kto przydybie Koźlarza, a jam nie tylko samo książątko odnalazł, ale i Sorgo, święte koronacyjne ostrze. Ani chybi zechce się Wężymord odwdzięczyć, kiedy mu je w podarunku wręczę. Ot, jeszcze na stare lata panem na włościach zostanę, może nawet kniaziowskim zausznikiem.

Jednakże ledwo zagroda znachora wyłoniła się spomiędzy drzew, szlachcic wyrozumiał, że coś jest nie tak, jak należy. Otwarte na oścież wrota kołysały się smętnie, a przy kołowrocie stał Działoniec i bezczelnie przyglądał im się spode łba. Nawet się nie poruszył na widok księcia. Nic się, gnida, nie boi, pomyślał niespokojnie pan Krzeszcz. Zupełnie jakby na nas czekał.

– Patrzajże, jaki ci gościniec przywiodłem! – zakrzyknął ku staremu, wysforowawszy się naprzód, bo teraz, kiedy czuł za plecami książęcych zbrojnych, jego lęk przed znachorem nieco zmalał. – Samego księcia pana. Po wywołańca przybywa, którego w komorze trzymasz. Wydaj go po dobroci albo siłą weźmiem. Luda z nami mnogość.

– O nijakim wywołańcu nie wiem – przemówił z wolna Działoniec. – Prawda, było tu trzech ludzi, alem ich o imiona nie pytał. Rannego mi przynieśli, a skoro ozdrowiał, swoją drogą poszli.

Coś w jego głosie przekonało pana Krzeszcza, że stary znachor przewidział zdradę i przemyślnie ukrył żalnickiego księcia, a teraz w żywe oczy kpi sobie z przybyłych.

– Trzeba izbę przeszukać! – ryknął w desperacji, czując, jak nagroda wymyka mu się z rąk. – Zagrodę i sad. Koźlarz potężnie był ranion, chodzić ledwie może. Daleko nie zdołał zemknąć.

Książę Piorunek z ociąganiem dał znak i pachołkowie rozbiegli się po obejściu. Kapłan Zird Zekruna zeskoczył z konia. Z cicha wyrzekł kilka słów i czterech drabów w brunatnych szatach rzuciło się do izby. Wnet pana Krzeszcza dobiegł brzęk tłuczonych garnków. Ktoś widać podarł pierzynę, bo z okna posypały się kłęby pierza. Nad wszystkim górował ostry, pełen złości głos sługi Zird Zekruna.

Książę zmarszczył brwi, widząc, jak jego ludzie po chwili wahania dołączają do kapłańskiej czeladzi. Dwóch parobków przewracało ule, trzeci kłuł widłami stertę siana. Od strony kuchni kilku bardziej zaradnych wytaczało zdobyczne beczki z kiszonymi ogórkami i okowitą. Świniak ledwo zdążył zakwiczeć.

– Ogień trza strzechą puścić – poradził pan Krzeszcz. – Może gdzieś pod podłogą loszek utajony.

Piorunek przyglądał się temu bez słowa, tylko palcami młynka kręcił i raz po raz macał wedle rękojeści czekanika. Nie chciał się swarzyć z kapłanem w przytomności służby, ale też nie zamierzał przymykać oka na podobne swawole. Postanowił, że jeszcze dziś rozprawi się z kapelanem – po cichutku w zaciszu kaplicy, aby niepotrzebnie nie mącić ludziom w głowach. Trudno, będzie musiał odesłać go do Żalników na jakieś pokutne rekolekcje. Książę uśmiechnął się półgębkiem. Skoro klecha wychynie z posiadłości, pomyślał z satysfakcją, na pewno znajdzie się sposób, aby nie wpuścić go z powrotem. A sługi się wybatoży. Niechże wiedzą, kto tutaj wydaje rozkazy.

Wreszcie kapłan wyłazi z chałupy. Nie umiał ukryć złości.

Działoniec tylko skrzywił wąskie wargi.

– Nie ciesz się, dziadu! – warknął sługa Zird Zekruna. – Chrustu, chwała bogu, nie brakuje. Cienko będziesz nogami pląsał, cieniutko, jak ci gacie zaskwierczą.

Jemu wcale nie chodzi o Koźlarza, zrozumiał książę. Od początku chciał po prostu spalić znachora.

– Póki tymi ziemiami władam – odezwał się gniewnie – nie będzie się w ogień żywcem ludzi rzucać. Jeśli czymś przewinił, kat go zetnie, ale z mojego rozkazu.

Znachor zaśmiał się w głos, sina piana wystąpiła mu na wargi. Wczepił się we wrota, z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na pana Krzeszcza, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale zaraz przewrócił się, zadrgał może ze dwa razy. Kapłan wrzasnął. Z rękawów koszuliny starego wypełzły dwie zielonkawe żmijki.

Przerażeni pachołkowie cofnęli się i otoczyli księcia, ale gadziny mignęły tylko między kopytami i znikły w trawie. Piorunek poczuł, jak do głowy uderza mu fala zimnej złości. Nienawidził marnotrawstwa, a znachor był naprawdę pożyteczny, choć najwyraźniej mieszał się do herezji.

– Prawdziwie piękne polowanie – rzekł cierpko. – Po Koźlarzu ani śladu, za to przydybaliśmy starca i tak go wystraszyliśmy, że nieżywy leży. I ktoś za to zapłaci – obrócił spojrzenie na pana Krzeszcza, który aż się skurczył w sobie. – Nie stać tak! – ryknął na czeladź. – Nie wytrzeszczać gał! Wracamy do dworca!

Zaciął konia i nie oglądając się na resztę, runął galopem naprzód. Pan Krzeszcz próbował zwłóczyć. Popatrywał niepewnie na kapłana, ale jego niedoszły protektor też miał minę nietęgą: najwyraźniej rozumiał, że przebrała się miara złości jaśnie księcia pana. Nie bronił też, gdy dwóch pachołków przyskoczyło do szlachcica i wyrwało mu z dłoni końskie wodze. Pan Krzeszcz zakrzyknął w proteście, ale nikt go nie słuchał. Ktoś smagnął jego wierzchowca przez zad, aż zwierzę kwiknęło boleśnie i skoczyło wprzód. Chwilę później, otoczony gromadą zbrojnych, pan Krzeszcz pędził ku książęcej siedzibie, w myślach układając sobie, jak by tu ułagodzić porywczego panka. Ale bynajmniej nie Piorunek czekał na niego na dziedzińcu.

– A tuś mi, serdeńko! – powitał go tubalny głos zarządcy, chudego szlachetki, który całe życie strawił w książęcej służbie. – Dalejże, zdjąć go z konia! – rozkazał i najbliższy zbrojny strącił Wydmikufla z siodła.

Pan Krzeszcz byłby padł na kolana, gdyby się nie przytrzymał czapraka. Dysząc z wściekłości, pochwycił rękojeść szabli, ale żylasta dłoń zarządcy zacisnęła się na jego przegubie i unieruchomiła rękę. Choć przedwcześnie posiwiały i z wyglądu mizerny, sługa księcia Piorunka był silny jak tur.

– Nie przyda ci się więcej – oznajmił cierpko i jeszcze mocniej wykręcił panu Krzeszczowi ramię.

Szlachcic poczerwieniał na gębie i z bolesnym sapnięciem rozluźnił palce, a wówczas zarządca odepchnął go mocno i dał znak drabom. W try miga odebrano panu Krzeszczowi szabelkę i obdarto go z pysznego pasa, który pamiętał jeszcze czasy Żalników. Nie śmiał się burzyć. W jego skołatanym gorzałką umyśle powoli kiełkowała myśl, że tym razem książę Piorunek rozsierdził się nie na żarty. Ale dopiero kiedy zarządca obnażył jego rodowe ostrze i złamał klingę, a odłamki rzucił na stertę gnoju, włosy na głowie szlachcica jęły się podnosić z grozy.

– Napytałeś sobie biedy, rybeńko. – Na wyschłej, ogorzałej od słońca twarzy książęcego sługi pokazał się cień współczucia i zaraz znikł bez śladu. – Trzeba było z chłopami w spokojności pić, a do polityki się nie brać i jaśnie pana nie judzić. Nic, próżne teraz żale. Bierzcie go! – krzyknął pachołkom. – A was – dodał, zwracając głowę ku kapłanowi – książę w świetlicy wygląda. I nie kazałbym mu dziś zanadto czekać.

Cała osada zbiegła się patrzeć, jak pachołkowie przywiązują pana Krzeszcza do pręgierza. Zarządca coś mówił o wiarołomstwie i zdradzie. Pan Krzeszcz nie słyszał, tak mu krew we skroniech łomotała. Chciał milczeniem okazać wzgardę, ale wkrótce ryczał z całych sił. Nim jeszcze bat porwał na nim przyodziewek, wrzeszczał i szarpał się w postronkach. Najpierw zmiłowania wołał, potem prześladowców przeklinał. Na koniec zemdlał.

58
{"b":"100643","o":1}