Ten tkwił przy ostatnim oknie, nieco wyższy od księcia i tak wychudzony, że przypominał nieledwie szkielet owinięty brunatną, świątynną szatą Zird Zekruna. Pan Krzeszcz nie mógł wiedzieć, że milcząca obecność kapłana wzmagała jeszcze irytację władcy. Niegdyś, po kłótni z opatem Ciecierką, rozjuszony książę przepędził dworskiego kapelana, a kaplicę Cion Cerena zmienił w rupieciarnię i bezwzględnie zakazał domownikom kontaktów z bogiem, którego sługi tak bezczelnie go poniżyły. W poczuciu słusznej krzywdy, acz, jak miał później przyznawać, nieco nierozważnie, zwrócił się ku tym, których się najbardziej w Górach Żmijowych obawiano – ku zakonowi Zird Zekruna. Posłał gońca do Żalników i nim mu pierwszy gniew minął, w dworcu zagnieździł się posępny klecha o czole naznaczonym piętnem skalnych robaków.
Dopiero później Piorunek zrozumiał, że to, co miało być zemstą na przeniewierczych mnichach Cion Cerena, w istocie obróciło się przeciwko niemu samemu. Uświadomił sobie, że cenił siwobrodego sługę Jałmużnika, którego największą przywarą były zażyłość z kucharką i nieprzezwyciężone upodobanie do obsmażanych w cukrze wiśni. Tymczasem zamiast niego w kaplicy zalągł się mąż o spojrzeniu gada, sprawiając, że w domostwie przygasała wszelka radość, małżonka zaś księcia, którą ten skrycie, lecz ogromnie miłował, coraz częściej bez przyczyny wybuchała płaczem.
Co gorsza, nowy klecha nie zadowalał się klepaniem modlitw i pouczaniem ciemnego chłopstwa. Z nagła do książęcej siedziby zaczęli przybywać z północy posłańcy w barwach żalnickiego kniazia i bynajmniej nie po to, aby złożyć Piorunkowi uszanowanie. Większość w ogóle nie opowiadała się przed nim ze swojej misji – wpadali do dworzyszcza jak do przydrożnej gospody i bez słowa znikali w czeluściach kaplicy. Kapłan Zird Zekruna najął sobie paru pachołków, zupełnie jakby mało mu było służby księcia, i razem z nimi objeżdżał posiadłości, rozwalając starodawne przybytki ziemienników. Lud szemrał na tę bezbożność, bo o ile nie dbał, kto wygłaszał kazania w pańskiej kaplicy, o tyle własne świętości darzył niezwykłym przywiązaniem. A książę Piorunek, który wcale nie zamierzał był sprowadzić sobie na głowę podobnego kłopotu, coraz częściej przemyśliwał, jak by się sprytnie pozbyć posępnego kapłana i nie urazić przypadkiem potężnego władcy Żalników, który był patronem zakonu Zird Zekruna.
– Więc popasaliście u znachora? – spytał z niechęcią gospodarz.
– A czegoście tam szukali, mości Krzeszczu?
Nie usiłował nawet kryć irytacji, choć z prawdziwym jej powodem nie mógł się wydać w przytomności Pomorca. Obiecał sobie jednak solennie, że przed zmierzchem wybada, które to z pachołków czy kuchennych dziewek pobiegło do kaplicy, by usłużnie donieść kapłanowi, z jaką nowiną przybieżał pan Krzeszcz. Gdybyż ten durny szlachetka trzymał język za zębami! – sarknął w myślach, spozierając nieprzychylnie na przybysza. Ale Wydmikufel od progu się wydzierał, że ma wieści o straszliwym bluźnierstwie, zatem książę dobrze rozumiał, że kapelan jest w swoim prawie i w żaden sposób nie da się go wyprosić z komnaty. Na domiar złego trzeba się pewnie będzie przyjrzeć domostwu znachora, na co Piorunek nie miał najmniejszej ochoty. Działoniec mu nie wadził. Wprawdzie nigdy nie oglądano go w kaplicy, ale o to akurat władca nie dbał, jak długo stary bez szemrania leczył dworskie bydło. W całej okolicy nikt nie czynił tego lepiej.
– U Działońca byłem, w samej rzeczy u niego, wasza miłość – potwierdził gorliwie pan Krzeszcz. – A szukać tom niczego nie szukał, jeno mnie w krzyżu okrutnie strzykać poczęło… Bo też zdrowie, z dawien dawna nadwątlone, coraz bardziej szwankuje…
Pan Krzeszcz poczuł chęć rozwieść się szerzej, ale władca przerwał niecierpliwie.
– Nie kręćcie, mości Krzeszczu – wycedził przez zęby. – Wyście tu tak gnali, że i niejednego młodego by zatchło, a ryczeliście przy tym niby tur. Nie, mości Krzeszczu, po mojemu wcale nie szukaliście porady u znachora. W trzyszakaście z nim rżnęli i chłopów moich rozpijali, ot co!
Wydmikufel łypnął na niego małymi, załzawionymi oczkami, przyoblekając twarz w wyraz urażonej niewinności. Książę Piorunek, który miał już wątpliwą przyjemność gościć go we dworze, wiedział, że teraz nastąpi kolejna tyrada o niezwykłych zasługach i przebiegłości szlachcica. Westchnął ciężko. Ochlapus zwykł upajać się dźwiękiem własnego głosu i ani pokpiwania, ani pogróżki nie mogły powstrzymać potoku jego wymowy. Nic dziwnego, sarknął w myślach książę, że Żalniki upadły, jeśli szlachta wzorem tego obwiesia mitrężyła czas na pijaństwie i krasomówstwie. Nie zamierzał pozwolić, aby w jego władztwie rozpełzły się podobne obyczaje, postanowił więc, że raz na zawsze wyprawi pana Krzeszcza ze swoich włości. Uśmiechnął się złośliwie. Znajdzie się kilku pachołków, co nie będą się oglądali na szlachecką godność opoja i rózgą popędzą go po gościńcu.
– Jam się z rozmysłu przytaił – oznajmił z mocą pan Krzeszcz, nieprzeczuwający wcale, do jakich przemyśleń skłonił księcia pana. – Znachor, świńskie nasienie, skryty jest i podejrzliwy. A nie bez przyczyny, bo ziemiennikom służy i jeszcze wszelakie wiejskie chamstwo do pogaństwa zachęca. Dobrzem się jego przebrzydłemu rzemiosłu przypatrzał – ciągnął. – Ale ani suponowałem, jaka w nim śmiałość i przeciwko ludzkiemu plemieniu zajadłość. Bo to nie dość, że gadom bije pokłony i innych do świętokradztwa przyciąga, to jeszcze z najokropniejszymi w Krainach Wewnętrznego Morza zaprzańcami się pobratał. Z onym żalnickim wygnańcem, starego Smardza pomiotem.
Kapłan Zird Zekruna sapnął z cicha.
Piorunek zmarszczył brwi, a miał je potężne, opadające na oczy czarną kiścią. Szlachetce niezawodnie ubrdało się coś od gorzałki, którą żłopał bez umiaru, powiedział sobie w duchu. Wszelako wysunął oskarżenie zbyt poważne, by je zlekceważyć. Zresztą po minie klechy książę poznawał, że ten chwycił przynętę i to razem z wędką. Oczywiście u Działońca znajdziemy najwyżej kilku chłopów z sąsiednich włości, skonstatował w myślach, bo stary po kryjomu wspomaga zbiegów, ale kapłan nie ustąpi tak łatwo. Zacznie podbierać czeladź z dworu i będzie się z nią włóczyć po wertepach w poszukiwaniu Koźlarza, choć ten zapewne nigdy w życiu nie zapuścił się w nasze strony. Ot, jaka strata czasu i marnowanie ludzi. A wszystko przez byle durnego szlachetkę.
– Bzdurzycie waszmość. – Uczynił jeszcze jeden wysiłek, aby rzecz całą zbagatelizować. – Nasłuchaliście się o skarbach, które Wężymord przyobiecał za wygnańca, i bzdurzycie. Toż jak byście go mieli rozpoznać? Dzieciakiem z Rdestnika uszedł.
Jednakowoż pan Krzeszcz widział już siebie w roli wybawcy Żalników, nie zamierzał więc pozwolić, by odebrano mu tę zasługę.
– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się. – Straszliwie z gęby do starego kniazia podobny. Ale inny jeszcze znak odkryłem, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Sorgo u niego w komorze odnalazłem, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. Koźlarz tam się przyczaił, nikt inny. Smardzowe szczenię.
– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?
Pan Krzeszcz wyprostował się z godnością.
– Powiadam, com widział, tom widział. Przecież nieraz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.
Książę smagnął się po udzie rękawicami. Nie uśmiechały mu się łowy na Smardzowego syna, a gorliwość pana Krzeszcza brzydziła go coraz bardziej. Nie jest godną rzeczą, pomyślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wygnańca. A opój ni krzty wstydu nie ma. U znachora ładnych parę niedzieli na łaskawym chlebie siedział, a teraz mu zbrojnych pod dach chce przywlec. Ot, ścierwo!
Pan Krzeszcz tymczasem wziął książęce milczenie za zachętę do dalszych wynurzeń.
– Zrazu mi się owi ludzie dziwnymi wydali. Bo ciemną nocką do Działońca ściągnęli, cichaczem. Młodszy, ów Smardzowy pomiot – łypnął porozumiewawczo ku kapłanowi Zird Zekruna – tak srogo był mieczem poranion, że ledwo dychał. Turzniańską szlachtą się wołać kazali, alem ja ich już wtedy w podejrzeniu miał…