Литмир - Электронная Библиотека

– Nie podoba się, ptaszyno? – zarechotał Czerwieniec. – Ja się do ciebie na niańkę nie najmował, tedy i zatrzymywać nie będę. Idź precz, jak się co nie podoba…

=…co nie podoba, to droga wolna – oznajmił sucho gospodarz. – Jest tu nieopodal dworzec księcia Piorunka, naszego jaśnie pana. Doniesiecie tam rannego przed świtem. Choć nie zaręczam, czy żywego.

Przemęka nie pojmował, jakim sposobem wyszli z chaszczy prosto na chatynkę znachora. Działoniec, jak kazał się wołać, widać przywykł do niespodzianych odwiedzin, bo o nic nie pytał. Popatrzył na bandaże, spod których przesączała się jasna, zmieszana z deszczówką krew, niechętnie zacmokał pod nosem. Nie podobał się Przemęce. Jeszcze mniej podobały mu się drobne zielone węże, które pełzały pod ścianami.

– Łapy przy sobie trzymajcie – syknął znachor, kiedy Przemęka usiłował odpędzać co bardziej natarczywe gadziny – albo się wynoście. Samiście tu zratowania szukali, ja was nie zaprosił. Ale póki siedzicie pod moim dachem, poty moje gościnę szanujcie.

Kapłan pochwycił najemnika za rękaw, gdy ten próbował odtrącić wężyka, który mu się owinął wokół cholewy buta.

– Węży lepiej nie tykać – przestrzegł Kostropatka – bo tutaj całe wsie ziemiennikom cześć oddają. Obmierzła herezja – dodał szeptem – i do wytrzebiania trudna. Na razie jednak grunt, żeby się stary na leczeniu wyznawał.

– Zabawne, konfratrze. – Działoniec, który najwyraźniej usłyszał każde słowo kapłana, uśmiechnął się bladymi wargami. – Tyli wiek zakon Bad Bidmone ścigał nas jako zwierzynę, a nie wytrzebił. I patrzajcie, jak na koniec wspólna nas niesława pobratała. Bo dziś w Żalnikach i wyście herezja obmierzła, was takoż siepacze tropią.

Kostropatka chciał odpowiedzieć, ale Przemęka szorstko nakazał mu milczenie. Nie zamierzał drażnić starego, póki życie Koźlarza zależało od jego laski. Znachor tymczasem powoli odwinął opatrunek i aż zaświstał przez zęby, skoro jego wzrok padł na rany, szerokie i wciąż broczące.

– Przyświećcie – rzucił oschle i pochylił się niżej nad księciem.

Płomyczek zatańczył, kiedy Przemęka ujął kaganek. Uzdrowiciel położył na klepisku misę z wodą i ostrożnie obmył zranione miejsca, po czym sypnął zielem w ogień na palenisku. Po izdebce rozeszła się ostra, przenikliwa woń, a gospodarz nabierał w dłonie dym i mamrocząc pod nosem, dmuchał nim prosto w rany. Kropla gorącego łoju spadła Przemęce na skórę i aż zakręciło mu się w głowie – nie, nie z bólu, ale od nagłego wspomnienia. Przypomniał sobie zapach ziół, podobnie jak rozmigotane cienie na ścianach i ściemniałe już brzegi rany, choć tamta sprzed lat była płytsza i mniej niebezpieczna. Jednakże wtedy Przemęka również stał jak kołek, nie potrafiąc pomóc, i tak samo w duchu przeklinał własną niedbałość.

– Wyżyje? – spytał z niepokojem.

Ale odległe wspomnienie niosło nadzieję, bo dobrze pamiętał, co należy zrobić. Poruszył się tak gwałtownie, że strużka tłuszczu pociekła mu po dłoni, i sięgnął po Sorgo, owinięty dotąd w grube płótno i spoczywający na noszach obok Koźlarza. Niecierpliwie rozwinął materiał i obnażył ostrze, po czym ułożył je tuż przy rannym. Przesunął rękę księcia na chłodną stal, ignorując pytające spojrzenie gospodarza. Tylko jeden raz widział, jak uczyniono coś podobnego – dawno temu, w Czerwienieckich Grodach – potem jednak wyrzucił ten obraz z pamięci. Nigdy nie rozmawiał z Koźlarzem o tym, co się wydarzyło, zupełnie jakby milczenie mogło sprawić, że pewne rzeczy staną się zwyczajniejsze i bardziej znośne dla śmiertelników.

– Dziś jeszcze nie wiadomo, czy wasze gusła albo moja sztuka pomogą. – Znachor potrząsnął głową. – Wielu tutaj takich jak on przynoszą, tak poharatanych, że trudno się zawczasu rozeznać, co im bogowie pisali. A ja wszystkim powiadam, nie trzeba było…

=…nie trzeba było go samopas puszczać! – rozdarła się klucznica. – Baczyć na niego mieliście! I co?! Na całe życie pozwoliliście go naznaczyć! I to komu?! Dzikiej świni! Co by na to pani rzekła!

Odkąd w czerwienieckim dworzyszczu zabrakło gospodyni, klucznica nie ustawała w wysiłkach, by należycie uładzić dziki matecznik wojowników, w jaki obróciło się domostwo. Ze zmiennym szczęściem. Bo skoro się tylko gdzieś większa bijatyka szykowała, zaraz posyłano do Czerwienieckich Grodów po dziecko, które w kohorcie boga jeździło po lodowym pustkowiu z martwymi bohaterami. I choć smarkacz to wciąż był, dumni panowie prosili, żeby ich wojsko prowadził – z tym wielkim szarszunem, co mu jelcem wysoko nad grzbietem sterczał, i w szłomie z białą kitą. Niech się, powiadali, jego sława na wspólny pożytek obróci. Niechże się swoim szczęściem ze wszystkimi podzieli, jako czynili owi dawni wodzowie, którzy wraz z Org Ondrelssenem teraz biesiadują.

– Mówiłam, że z tego niechybnie nieszczęście się przydarzy! – Stara zamieszała zamaszyście w kociołku, aż napój bryznął na gorące węgle. – Toż i wam nie uchodzi z sulicą po uroczyskach ganiać, niby jakiemu wywołańcowi. Ot, siwy chłop jak brzoza, a durny jak koza! Nie dość, że samiście głupi, jeszcze dzieciaka judzicie!

Nie przerywając gderań, staruszka badała na chłopcu ranę. Nie była zbyt głęboka, ale biegła od kolana aż do biodra. Zaraz w lesie Czerwieniec zszył ją grubą nicią – czerwoną dla odstraszenia wszelakiego zła.

– Wam trepy dratwą szyć! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, obejrzawszy niewprawny ścieg. – Gorszeście szkody uczynili niż ta świnia!

Czerwieniec nerwowo wyłamywał palce.

– Powiedzcie wreszcie, co będzie.

Klucznica odsunęła kosmyk włosów z czoła nieprzytomnego chłopca.

– Skąd mnie wiedzieć? Krwi dużo uszło, w ranie gorętwa, a wyście go jako rakarz sprawili. – Zmarszczyła brwi. – Tyle jeno rzeknę, że jakby to zwykłe dziecko było, już bym was posyłała mogiłę kopać.

– Może i lepiej – mruknął drużynnik, który pomagał przydźwigać chłopca do dworzyszcza. – Bo przecie choćby i przeżył… Tak ta noga poszarpana, że chodzić na niej nie wydoła.

Stara porwała się ku niemu z rozcapierzonymi palcami, jakby mu chciała oczy wykłuć.

– Milcz, barani łbie!

Wojownik, choć dwakroć większy, wycofał się z komnatki tak pospiesznie, że wyrżnął głową w odrzwia. Nie chciał się lekkomyślnie narażać na gniew klucznicy, zwłaszcza że wszyscy wiedzieli, jaką łaską cieszy się u pana, który uważał ją za nieomal przybraną matkę swego wychowańca.

– Wszystkie precz idźcie! – rzuciła ku skulonym pod ścianom służebnym. – Tu pożytku żadnego z was nie będzie.

Niewiasty wymknęły się posłusznie, tylko ta i owa zerkała ciekawie przez ramię na rannego chłopca. Zapewne zastanawiały się, jakież czary stara zamyśla odprawiać, i szuranie ich chodaków dziwnie szybko umilkło w korytarzu. Klucznica ze złością zacięła wargi, przyskoczyła znienacka do drzwi i rozwarła je na oścież, a potem kułakiem po grzbiecie pogoniła najwolniejszą z podsłuchujących. Dopiero kiedy zniknęły na dobre, odwróciła się ku Czerwieńcowi.

– Odesłałam je, bo lepiej niech się sprawa między nami dwojgiem zostanie.

– Co niby? – Niemrawo poskrobał się po głowie, chcąc zyskać choćby kilka chwil do namysłu, wciąż bowiem nie rozstrzygnął, jak wiele może jej wyjawić.

– Ano to – powiedziała z cicha – że trza, byście mi wreszcie oczy mydlić przestali. Toż ja dobrze wiem, czyje szczenię chowamy. I wiem, czemu z upiorami po pustkowiu jeździło.

Nigdy o tym nie gadaliśmy, pomyślał Czerwieniec. Sam też nieprędko, bo chłopak był milczek, wywiedział się, jak dzieciak uciekł z płonącego Rdestnika z Sorgo, mieczem żalnickich kniaziów. Młodziak mówił o wędrówce puszczą, o tym, jak zabłąkał się na trzęsawiskach Paciornika, i o stadzie wilków, które go ścigało daleko na północy. Nawet o tym, jak go półżywego z zimna i głodu odpędzali przy brzegach Orrth od ludzkich siedzib. Ale o kohorcie boga ni razu nie opowiadał.

– Słuchacie? – Stara stuknęła go w pierś chudym, szponiastym palcem. – Wyście nigdy do tego dziecka serca nie mieli. Jakby wam Białobrody psiaka darował, lepsze byłoby o niego staranie. Chcecie siebie o śmierć pani winić, wasza wola. Ale od chłopaka wara! Jak swojego obiecywaliście go hodować. A wy co? Tyli czas już w dworzyszczu, a nawet imieniaście mu nie nadali.

43
{"b":"100643","o":1}