Литмир - Электронная Библиотека

Tylko jaki? Pospiesznie przetrząsał szaty, lecz przecież na biesiadzie i miecz, i sztylet ostatni rozdał, żeby władcę we wdzięcznej pamięci chowano. Ot, nieszczęście. Bo topór, choć broń sławetna i ukochana przez ludzi północy, okazał się bardzo nieporęczny.

– Poczekajże! – krzyknął ku ciemnemu niebu. – Raczej czaszkę sobie o skałę rozwalę, niżbyś się miał ze mnie naigrawać!

Tryknął potężnie w Bramę, krew mu z gęby poszła i sturlał się z urwiska. Podobno brańcy często potrafili się tak w niewoli życia pozbawić, Czerwieniec wszakże łeb miał twardy. Trochę go zamroczyło, ale nie za mocno.

– Żeby ci przyrodzenie parchem porosło, kurewniku – mamrotał, łażąc na czworakach po lodzie. – Żebyś zdechł marnie. A i tak się zabiję, swojego nie ustąpię.

Następnie usiadł na lodzie, wciąż mrucząc pod nosem przekleństwa i klątwy na Org Ondrelssena. Za jego plecami uformował się spory kopczyk nawianego wiatrem śniegu.

Ludzie mieli potem powiadać, że w całym grodzisku rozlegało się wycie mamunów, że pioruny waliły, jakby się bogowie znów na niebie potykali. Nad wszystkim zaś miał się nieść posępny i dumny głos Czerwieńca, kiedy wyzywał Org Ondrelssena, by wrócił mu to, co zagrabił. Ale po prawdzie nikt nic nie słyszał. Tylko strażnicy, którzy na bramach stali, zaklinali się potem, że ktoś darł się:

– Skurwysynu!

Wszelako po biesiadach w czerwienieckiej cytadeli często się tak działo.

Co do samego Czerwieńca, to siedzenie przymarzało mu powoli do ziemi, a w uszach dzwoniło. Nie spostrzegł, jak ponad strzaskanymi filarami Bramy rozbłysła fioletowosina łuna, a z tumanu wypadła gromada jeźdźców. Spod kopyt wierzchowców pryskały kawały lodu, wicher rozwiewał grzywy i wysoko zadarte ogony. Nie były jednak końmi i nie dosiadał ich żaden żywy człowiek – na północy wierzono, że w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu jeżdżą dawni wodzowie, wojownicy spod kurhanów.

Kiedy ziemia poczęła drżeć od tętentu kopyt, oprzytomniały Czerwieniec jednym szarpnięciem oderwał portki od gruntu i ryknął z całych sił:

– Bywaj tu! Bywaj!

Wcale się nie lękał spotkania z drużyną boga, nieraz ją przecież gościł w czerwienieckim dworcu. Org Ondrelssen śmiał się wówczas, aż próchno z powały spadało, dziewki w tańcu okręcał, a służebne roznosiły złocisty miód. Pijani wojownicy przechwalali się niemiłosiernie, a dla potwierdzenia prawdziwości słów walono kuflami – z początku po stołach, później po łbach. Na koniec rąbano belki toporami, by się przed świtem hałaśliwie godzić i wymieniać podarunki.

– Zacne były czasy - mamrotał Czerwieniec, marznąc wśród zamieci. – Ale osobna rzecz z bogiem pić i dziewki macać, a osobna uczciwości u niego szukać. Co podano do picia, Białobrody wypił, baby tak pobałamucił, że dwie się w przerębel rzuciły i jak mi teraz za gościnę odpłaca? Ano tak, że i moja żona w przerębli!

Usłyszał wysoki, przenikliwy wrzask: oto nad Bramą wirowały wichrowe sevri, młodsze siostry bogów. Czerwieniec uniósł głowę, ale widział tylko połyskliwe, rozmazane kształty. Zazwyczaj towarzyszyły dzikiej kohorcie Org Ondrelssena, lecz dotąd z bliska nie oglądał żadnej z nich. Czasami tylko z wysoka dobiegały krzyki i gadano wówczas, że sevri prowadzą poległych w lodowe dworce boga. Powiadano też, że gdy po burzy na maszty okrętów opadają ogniki, są to wichrowe boginki zwiastujące rychłą śmierć. Dlatego na najdalszej północy, przy brzegach Orrth, nazywano je Iskrami.

Martwi wojownicy otoczyli go półkolem. Nosili zwieńczone rogami szłomy i potężne topory. Żaden się nie odzywał. Patrzyli na Czerwieńca wyblakłymi, prawie białymi oczami. Czekali.

– Dosyć, Czerwieniec! – Białobrody, owinięty śnieżną szubą jeździec, który przewodził drużynie, podjechał bliżej. – Przestańże już błaznować. Musimy się rozmówić.

– Nareszcie! – Czerwieniec uradował się i zaczął się gramolić na najbliższego wierzchowca, usiłując zepchnąć z siodła nieco ogłupiałego jeźdźca. – Ruszajmy!

– Pomaleńku. – Org Ondrelssen ostrożnie wziął go za odzienie na plecach i na powrót postawił na ziemi. – Straszna rzecz gorzałka, dość, by się człek napił, a z rozumu ze szczętem schodzi. Co tobie, Czerwieniec, do łba strzeliło? Zabić się chciałeś? To się zabijaj, kto broni? Tylko czemu tak przy tym hałasujesz, że cię pod Hałuńską Górą słychać? Zabijać się należy godnie, w milczeniu, a ty wrzeszczysz jak przekupki, kiedy dorsza na rynku zachwalają. Więcej powagi, powiadam, mniej gorzałki.

– Żebyś ty sam ze swoją godnością jako pies zdechł, kurwi synu! – rozdarł się Czerwieniec, widząc, że sprawy przyjmują zgoła niepomyślny obrót. – Jeszcze mi będzie, ścierwo, kazania prawić!

– W samych Czerwienieckich Grodach trzy wielkie świątynie – Org Ondrelssen zaśmiał się dobrodusznie – a ludek wciąż prosty, niedouczony. Toż choćbym się jako purchawka nadął i rozpękł, nie zdechnę. Taka już boska natura, nic nie poradzisz. Wiem, Czerwieniec, jaka ciebie boleść złamała i po starej przyjaźni mimo uszu puszczam, co tu na wiatr wyjesz. Ale dosyć. Traf, że się twoja baba na sannę wybrała, traf, że ją wilki goniły i traf, że w oparzelisko wpadła. Zacna była niewiasta, przyznaję, tedy jej żal, ale starczy tego pośmiewiska.

– Wyście mi ją zabrali, to mi ją teraz wróćcie. – Czerwieniec nie ustępował. – Albo i mnie zabierajcie.

Bóg wykrzywił się groźnie.

– Niedoczekanie! Tymi, Czerwieniec, rozkazywać nie będziesz! Ja do ciebie po dobroci, stratę chcę ci wynagrodzić, a tu ani wdzięczności, ani poszanowania! Ot, widzisz tamtego szczeniaka – wskazał jednego z jeźdźców, mniejszego nieco i przyczajonego za plecami innych. – Zatrzymaj go sobie i zamiast syna utraconego na pociechę chowaj.

Chłopak z jawną wrogością zerknął na Czerwieńca spod szłomu, co mu prawie na nos opadał. Ślepia miał szare, a na plecach miecz, taki wielgachny, że na pół ostrza nad głową sterczał. Chociaż pod krawędzią płaszcza z łaciatej koźlej skóry łyskała mu srebrzysta kolczuga, a jasne włosy zwyczajem wojowników zebrał w dwa warkocze, smarkacz to jeszcze był niedorosły. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena, przypomniał sobie z trwogą Czerwieniec. Zatem prawdę ludzie z Orrth gadali, że pomiędzy widmami człowiecze dziecko jeździ, jako bywało w czasach dawnych królów, którzy przychodzili z morza i mieli władzę nad potworami.

Zaraz jednak gorzałka zaszumiała w nim na nowo, tłumiąc rozwagę i lęk.

– A co mi po nim! Baby swojej chcę! – huknął.

– Ty się nie będziesz z bogami targował! – Org Ondrelssen poczynał sierdzić się nie nażarty. – Bierz chłopaka i nie wydziwiaj. Co zaś do baby, to przemożesz się. Przemożesz się niezawodnie.

Spiął widmowego konia. Kopyta błysły w mroku tuż nad głową Czerwieńca, a potem opadły obok, wzbijając kłąb śniegu. Kiedy tuman się rozwiał, wojownik stał na lodzie samowtór z dzieciakiem, co patrzył na niego nienawistnie jak wilcze szczenię.

Bez słowa powlekli się do dworca. Tam wprawdzie mało kto spodziewał się jeszcze Czerwieńca oglądać, ale skoro tylko strażnicy go dostrzegli, przed gródkiem uformował się potężny tłum, a skald pospiesznie jął składać pieśń o władcy, co się z bogami o śmierć żony prawował. Nim minęło lato, jak północ długa i szeroka śpiewano o zapasach Czerwieńca z Org Ondrelssenem od Lodu, a także o pożegnalnym podarunku boga, dziecku z widmowej kohorty.

Całe powitalne zbiegowisko pan srogo rozpędził. Nad dworzyszczem dniało i kury piały w kurnikach, a Czerwieniec przeczuwał, że o suchym pysku nie zdoła stawić czoła nowemu dniu.

– Nie ma miodu! – Klucznica wzięła się pod boki. – Ni miodu, ni gorzałki! Nie ma jednej garstki mąki, nie ma masła, ni mięsiwa, wszystkoś po pijanemu rozdał. Konie ze stajni wywiedzione, psy pobrane, świnie takoż precz popędzili. Do cna dworzec ograbiony, nawet ściany obdarli z tych opon pozłocistych, co je pani wyszywała. Myśmy nie nędzarze! – Rozpłakała się i uciekła, zakrywając twarz fartuchem.

Władyka popatrzył po opustoszałej izbie, po porąbanych ławach, na których walały się resztki jedzenia, i naraz naszła go straszna wesołość. Nogi ugięły się pod nim. Klapnął na ziemię i śmiał się jak szalony. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena przyglądało mu się podejrzliwie.

42
{"b":"100643","o":1}