Żak skulił się na swoim słupie. Zazwyczaj akolitami zostawali niewolnicy z niskiej świątyni, lecz po Tragance nieustannie krążyły plotki o zaginionych chłopcach. Zdaniem Twardokęska szkolarz był nieco przystary, by go wytrzebić na chwałę bogini, na brodzie puszczały mu się już rzadkie, jasne włosy i głos miał po męsku buczący. Ale rozjątrzeni kapłani mogli go rozpłatać ot tak, dla zaspokojenia złości.
– Dość żartów, Seradela – zniecierpliwiła się Szarka. – Nagrodę w pałacu odbierzesz, jak przyobiecano. A teraz gadaj, gdzie statek.
Chłopak łypnął na nią i z ociąganiem pokazał paluchem na rząd rybackich kryp, zakotwiczonych w tyle portu, z dala od kupieckich galer i smukłych północnych żaglowców. Byłby zaraz czmychnął, ale Mierosz ułapił go za łokieć. Choć suchy, kapłan był wcale krzepki, bo szkolarz szarpnął się kilka razy, lecz nie zdołał się uwolnić.
– Nie tak prędko, gołąbeczku – syknął mu do ucha Mierosz. – Najpierw sprawdzimy, czy nie okpiłeś nas niecnie. Jeśli prawdę gadasz, sam cię do pałacu odprowadzę i nagrodę wypłacę.
Żak nie wyglądał na zadowolonego, a zbójca tylko uśmiechnął się półgębkiem. Nie zawierzyłby Mieroszowi ani złamanego szeląga, zanadto mu się ten kapłan patrzył na pyszałka, co nie daruje, że wystawiono go na pośmiewisko i zmuszono do posłuchu. Szarce odpuści, bo ta z wyspy odpłynie, nadto bogini ją chroni, a mało kto chce zadzierać z Zaraźnicą. Ale tym chętniej zwierzchnik świątyni zemści się na pierwszym lepszym, gdy mu się sposobność nawinie, ot, choćby na szkolarzu, co miał czelność wesprzeć dziewkę w jej bezbożnych knowaniach. Pluń ty na nagrodę, poradził chłopakowi w duchu, i co sił w nogach zmykaj, póki jeszcze pora. Bo coś mi się widzi, że gdy wejdziesz do kapłańskiej siedziby, to nie tylko złota, ale i głowy z niej nie uniesiesz.
Seradela wahał się chwilę, lecz łapczywość wręcz wyzierała mu z oczu. Wreszcie wsadził w gębę dwa palce i zagwizdał tak przeraźliwie, że Twardokęska zakłuło w uszach. Musiał być to umówiony sygnał, bo zza rzędów rybackich sieci, które przesychały na słonku, wypadła czeredka obszarpańców w biretach kolegiów.
– Sam z wami nie idę – oznajmił hardo szkolarz, jednak głos poczynał się mu załamywać
i zbójca wyczuwał, że początkowa brawura ulatnia się szybko; najwyraźniej nie szykował się na przewlekłe targi z kapłanem.
– Ależ pięknie proszę – zakpił zwierzchnik świątyni. – W kompanii zawżdy raźniej. Lecz jeśli statek odpłynie, kiedy wy nasz czas na kłótnie mitrężycie, długo jeszcze się swoją kompanią będziecie cieszyli. W lochu.
Żacy jęli prychać i buczeć ze złością, dając znak, że słowa Mierosza nie obeszły ich ani trochę i za nic mają pogróżki, ale kędzierzawy przywódca zgrai prędko pohamował towarzyszy. Puścili się więc truchtem przez nabrzeże. Roztrącali marynarzy i nieomal stratowali handlarza preclami, który nieopatrznie wszedł im w drogę. Pokrzykiwali sprośnie do mijanych ladacznic – bo przyzwoite niewiasty nie kręciły się w tej części portu – z rozwartymi ramionami rzucali się na rozpięte sieci i targali je, póki jakiś krewki siwowłosy rybak nie pogonił ich bosakiem. Słowem, robili wszystko, czego mieszkańcy Traganki spodziewali się po gromadce pijanych żaków, choć Twardokęsek podejrzewał, że ich wygłupy tylko maskują strach. Być może zaczynali rozumieć, iż wdali się w grę, która może ich słono kosztować.
Na sam widok statku, który wskazali, hersztowi zachciało się rzygać. Miał zaniedbany, pokryty wodorostami kadłub i nawet w porcie głęboko przechylał się z burty na burtę. Na trapie stał rudowłosy, niechlujny dziadyga i z niezadowoleniem przyglądał się przybyłym. Zagadnięty przez Mierosza zszedł niemrawo na nabrzeże – zbójca przypuszczał, że nie tyle z uprzejmości, ile z obawy, iż mu kapłan wylezie na pokład. Rybacy z Traganki święcie wierzyli, że obecność sług prześwietnej Fei Flisyon, bardziej jeszcze niż plucie na wiatr, przynosi nieszczęście na morzu.
Z początku szyper ani chciał słyszeć o podróżnych.
– To prosty statek, nie kapłański korab – tłumaczył. – Wygód nie dostaje, miejsca mało. Marynarze ludzie prości, a nuż czym szlachetnej pannie uchybią – dorzucił, po czym spojrzał nieprzychylnie na Szarkę, która milczała, roztropnie pozostawiwszy targi kapłanowi.
Ale kiedy Mierosz wyciągnął trzosik z tragańskimi groszami, kapitan inaczej gadać począł, tyle że za nic skrzydłonia zabrać nie chciał.
– To jest poczciwy barkas – powtarzał – co go jeszcze pradziad budował, nie będą go bydlęta obsrywać. Innego se szypra szukajcie.
– Sami poszukajcie innego statku – żachnął się Mierosz, nienawykły do oporu i srodze już zmęczony ględzeniem szypra. – Bo na tym z woli Fei Flisyon my zaraz w morze wyjdziem. A wy możecie siąść, ot, na palu wedle falochronu. Będziecie w wodzie nogami przebierać i śledzie nimi we włóki naganiać. Oczywista, jeśli was do lochów za warcholstwo nie wtrącę.
Żylasty żeglarz jakby się ocknął i jego upór przeszedł bez śladu.
– Pomiłujcież, wasza wielebność. – Pochwycił trzos i smarknięciem w rękaw spłowiałej koszuli zamaskował przekleństwo. – Kiej tak prześwietna Fea Flisyon każe, pakujcie się na pokład.
Twardokęsek skrzywił się kwaśno. Cóż to za naród osobliwy, pomyślał, że zrazu tu każdy uparty jak osioł, hardy i leniwy, a wystarczy krzyknąć, kijkiem trochę postraszyć, by spokorniał i zrobił dokładnie jak każą. Gdyby w Górach Żmijowych byle durny klecha tak się wymądrzał i katownią straszył, wnet by mu narodek kark skręcił po cichu i trupa w rozpadlinę rzucił. Aniby się kto oglądał, czy tam za nim bóg jakiś nie stoi i czy przypadkiem nie zamierza despektu pomścić. A tutaj? Wszystko do góry nogami. Bogini tuż obok siedzi, chłopów sobie przywabia i do mordowania szczuje, kapłani miastem trzęsą, że się porządny obywatel wręcz odetchnąć boi. Śmiech pusty i sromota.
Mierosz tymczasem sięgnął za połę szaty i podał Szarce owinięty chustą pakiecik.
– Pismo do współbraci – wyjaśnił. – Przyda się wam w drodze. Nasz zakon ma kantory w każdej większej osadzie i wszędzie wam chętnie pomocy użyczą. Nie zapomnijcie o tym. Nie zapomnijcie też, że choć was będą u bram witać i po czerwonym płótnie na dworce prowadzić, łatwo wam ktoś sztylet w plecy może wrazić. Nie kochają nas w Krainach Wewnętrznego Morza.
Ano, pomyślał Twardokęsek, i mają za co, skoro się od wieków, ścierwa, lichwą bawicie, pieniądz pod zastaw pożyczacie. W księstwach Przerwanki co drugi panek tyle jeno ma, co na siedzisku gacie, bo reszta kwitami Zaraźnicy przypisana. Nie dziwota, że co się miesiąc odmieni, nowy tumulcik: to gdzieś kapłana na drodze tałatajstwo poturbuje, to znów pod kantorek Fei Flisyon ogień kto podłoży i owe listy zastawne zgrabnie z dymem puści.
Ej, gdyby mi tak w ręce trafiło owo pisanie, co nim Mierosz dziewkę obdarował, ileż bym z nim dokazał, pomyślał. Dziewek po miastach dosyć. Żadna sztuka którą w szatki norhemnów przyodziać, miecze dwa przydać i do kantoru Zaraźnicy posłać, żeby prosiła przyobiecanej pomocy – i sakiewki sowitej albo i całego worka. Jeszcze bym się odkuł, za mój skarbczyk odpłacił. Byle się do tych listów dobrać…
Humor mu się gwałtownie poprawił i przychylniejszym okiem spojrzał na krypę. Wszak w większych bywał opałach i więcej srebra po knajpach potracił lub dziwkom rozdał, niż mu na Tragance kapłani skradli. A póki duch się w nim kołacze, poty nadziei, że kiedyś mu jeszcze fortuna zacna w ręce wpadnie.
* * *
Nigdy wcześniej nie widział tyle dobra. Nawet nie domyślał się, że istnieje na bożym świecie. Przykucnął na skraju stosu, nabrał trochę monet w dłoń i z niedowierzaniem patrzył, jak złote krążki, dziwnie ciężkie i zimne, przesypują mu się przez palce. Kiedy ostatni spadł i z brzękiem potoczył się po posadzce, Seradela jak we śnie postąpił kilka kroków naprzód. Ale skarb był prawdziwy. Chłopak opadł na kolana i aż po łokcie zanurzył ręce w złoto. Miał wrażenie, że pieniążki ocierają się o jego skórę i łaszą jak kotki, czekając, aż wreszcie przygarnie je i wyniesie z tej ciemnej, dusznej celi.