Литмир - Электронная Библиотека

Wpadł na niewielki dziedziniec wyłożony marmurową kostką i przyozdobiony olbrzymim kwietnikiem. Na wprost dojrzał prostokątny pałacyk, zwieńczony na frontonie dziwacznym balkonikiem. Do lewej jego ściany przylegała okrągła budowla o kopulastym dachu, ani chybi świątynia. Gdzieś w tyle piętrzyły się jakieś wieżyczki, krużganki i portyki. Ale uwagę Seradeli przykuło ponure gmaszysko z szarego kamienia, o malutkich okienkach i ścianach zdolnych przetrzymać nie lada oblężenie. Wysypywali się z niego pachołkowie, rozjątrzeni jak szerszenie. Kątem oka dostrzegł, jak jego kamraci rozpierzchają się w poszukiwaniu schronienia, i zanurkował w kwietnik. Skulił się pod wielgachnym liściem, tuż przy ziemi, licząc, że w zamęcie ujdzie uwagi strażników.

Ale ci wyłuskali go z chaszczy w try miga. Zarobił drzewcem w plecy i jeszcze kilka kopniaków na dodatek. Kiedy go pędzili przez dziedziniec, gęsto poganiając ciosami, zobaczył, jak drabi w asyście kilku rozjątrzonych kapłanów wywlekają z bocznych drzwiczek świątyni jego rudowłosego kamrata.

– Wcalem nie wiedział, że to Kretkowa krypta! – darł się, zasłaniając łeb przed padającymi ze wszystkich stron razami. – Piwniczki z winem szukałem, a relikwie Kretka pies lizał!

– Oj, panowie żacy – syknął ktoś Seradeli za uchem – wnet się skończy wasze rozwydrzenie. W ciemnicy marnie zdechniecie za napaść i bluźnierstwo.

– To on! – rozległo się z tyłu.

Seradela obrócił głowę, łudząc się nadzieją, że oto dri deonem posłała po niego z odsieczą. Ale nie. Od strony bramy kłusował ku niemu wąsaty strażnik, poobijany nieco i uwalany nieczystościami.

– To przywódca! – Wczepił się palcami w chude ramiona Seradeli. – On ich wszystkich prowadził i do buntu zachęcał.

– Leż! – zakrzyknął co tchu szkolarz. – Ja do dri deonema z posłaniem, a pachoł kłamie okrutnie z zemsty za to, że go sponiewierano u bramy!

Nikt wszakże nie chciał słuchać. Drabi wykręcili mu boleśnie ramiona i przygięli łeb do ziemi, że już ani słowa nie zdołał wykrztusić. Sapał tylko ciężko, kiedy wiązali mu ręce powrósłem i zakładali postronek na szyję.

– Zaraz zawiśnie. – Ktoś zarechotał obleśnie. – Z dawna Mierosz sposobności czekał, aby swawolę żaków ukrócić.

– To i jeszcze trochę poczeka – odezwał się z boku niewieści głos. – Puśćcie go!

Uścisk zelżał nieco, Seradela wyszarpnął się z rąk strażników i wyprostował hardo. Nieopodal stała dziewczyna, którą wczorajszej nocy spotkał w ogrodach bogini. Rozpoznał ją od razu, choć skryła twarz pod ciemnym zawojem, a na jej ramieniu siedziało dziwaczne stworzenie, ni to ptak, ni gadzina. Czyściło dziobem zakrzywione na końcach pióra i łypało wokół nienawistnie dwiema parami oczu. Kilku strażników cofnęło się roztropnie. Seradela także rad by czmychnął, ale powstrzymał go wzrok kobiety i obietnica nagrody.

– Człeka dla was znalazłem – oznajmił roztrzęsionym głosem. – Dobrze mówiliście, że w porcie okazji poszuka, aby z wyspy umknąć. Dzisiaj pod wieczór wypływa.

Dziewczyna skinęła głową, a stwór na jej ramieniu rozłożył skrzydła i skrzeczał ze złością, póki nie skarciła go ostro. Seradela byłby przysiągł, że dziwadło tylko czeka okazji, aby mu skoczyć do gardła.

– Rozwiążcie go! – rzuciła władczo kobieta. – A teraz chodź za mną dodała, kiedy pachołkowie uwolnili Seradelę z więzów. – Zaraz mi wszystko opowiesz.

– A nagroda? – zapytał nieśmiało.

– Będzie nagroda – usłyszał uśmiech w jej głosie. – Do końca życia jej nie zapomnisz.

* * *

Po południu wymknęli się z pałacu – bez świty, lektyk i akolitów zawodzących hymny ku czci Fei Flisyon. Szarka prowadziła błękitnego skrzydłonia. Dwóch tragarzy dźwigało pakunki, a Mierosz dreptał z tyłu i usiłował omijać rynsztoki. Twardokęsek wlókł się na samym końcu, rzucając czujne spojrzenia po bokach.

Zbójca dziwił się trochę, że nikt ich nie zaczepia, bo toboły wyglądały naprawdę okazale i aż kusiły, żeby zajrzeć, co tam za skarby w środku pochowane. Ale po wczorajszej zabawie w ogrodach bogini miasto zdawało się przepite, otępiałe. Powietrze przesycała woń dziegciu, smoły, taniego wina, przegniłych śmieci i smażonych ryb. Dostawcy kłębili się wokół przybijających do nabrzeża statków, wrzaskliwie targowali się o cenę połowu i wyrywali sobie nawzajem z rąk co okazalsze sztuki. Brudne dziewki w rozchełstanych koszulach wabiły marynarzy do tawern, gdzie właściciele stawiali im darmowe piwo za każdego przyprowadzonego gościa. Żebracy ciągnęli przechodniów za szaty, przekupnie nawoływali z głębi kramów. U drzwi kantorków, na okazałych drewnianych tablicach wypisano starannie kursy najrozmaitszych monet, tak z Krain Wewnętrznego Morza, jak i z równin Turznii. Wszak Traganka była prawdziwie światowym miastem.

Twardokęsek spoglądał na to wszystko i zdejmował go żal, że już nie poswawoli z dziwkami na Bednarskiej, nie wstąpi do gospody Stulichy na jałowcówkę, nie kupi sobie młodej, pokornej niewolnicy, aby mu plecy szorowała w kąpieli, ani nie dochrapie się własnej winniczki na południowym stoku góry. A kiedy jeszcze wspomniał utracony skarbczyk, co mu go kapłańskie ścierwa wydarły, ze złości zaczął zgrzytać zębami, w głównej mierze z powodu własnej głupoty, bo przecież zwiodło go to miasto niby gołowąsa, omamiło pstrokacizną i dobrobytem, aż pierwszy raz od wielu lat ze szczętem zapomniał o czujności i uwierzył w bezpieczne życie. Dobrze, myślał mściwie, świdrując wzrokiem plecy Mierosza, jakby chciał je na wylot przewiercić.

Tym razem wyszło na wasze, ale może się kiedyś i na moje obróci. A wtedy módlcie się do Zaraźnicy, żebym się tu nie zapuścił, bo ja wam krzywdy nie zapomnę, oj nie. Niech się jeno trafi okazja…

– Hej! Tutaj! – krzyknął ktoś.

Pogrążony w rozmyślaniach herszt nie spostrzegł, że cały orszak zatrzymał się na nabrzeżu, i zarył nosem w tobół. Kiedy, prychając i klnąc straszliwie, wychynął zza pleców niewolnika, dojrzał kędzierzawego chłopaka, który siedział na palu. Miał pocieszny, opadający na oczy biret jednego z kolegiów i bezczelną gębę szkolarza. Twardokęsek skrzywił się. Nie cierpiał żaków. Biesili się po mieście jak złe duchy, wszczynali burdy, napastowali białogłowy, okradali kramy, a wszystko uchodziło im na sucho. Zupełnie inaczej niż ciężko pracującemu, uczciwemu zbójcy.

– Będą łowić w Ślazowej Zatoce – chłopak tak szybko trzepał językiem, że Twardokęsek z trudem chwytał pojedyncze wyrazy.

– Szyper bierze trzech pasażerów. Bardzo widać im spieszno, bo nie targowali się należycie i zadatek dali. Dziwni to jacyś podróżni – mrugnął porozumiewawczo – tak się między ludźmi obracali, aby na strażników nie natrafić. Mają czekać w łódce przy południowym cyplu. A chcecie statek znać, tedy się dwa grosze należy. – Żak splunął na zapylony trakt, o włos od sandała Mierosza.

– Na poczet nagrody.

Twardokęska zdjął mimowolny podziw na podobną zuchwałość. Podsłuchał, jak niewolnicy szeptali między sobą, że Szarka potajemnie dogadała się z tragańskimi żakami, którzy mieli dla niej szpiegować po mieście. Kapłani ponoć wielce się tym zgorszyli, nie podobała im się niespodziewana obrotność dri deonema, który w przeciwieństwie do poprzedników nie chciał pić wina, przystrajać się kosztownościami i obcałowywać tancerek. Jeszcze bardziej chyba rozwścieczył ich poranny najazd szkolarzy na pałac. Do tej pory nie udało się wyłapać wszystkich oberwańców, którzy się rozleźli od paradnej sali posłuchań aż po katakumby, gdzie pochowano pierwszych dri deonemów, i poczynali sobie niczym świnie w błocie, bez żadnego uszanowania rabując i niszcząc, co im wpadło w ręce. Twardokęsek był pewien, że kiedy tylko Szarka odpłynie z wyspy, Mierosz weźmie na szkolarzach odwet za wszelkie zniewagi. Właściwie nawet mu się nie dziwił.

– Bystry z ciebie chłopak. Grzech, by taki tyłek na nabrzeżu darmo wysiadywał – wycedził przez zęby kapłan, z trudem powściągając furię. – Ot, zda się ciebie uczynić sługą Fei Flisyon.

22
{"b":"100643","o":1}