Литмир - Электронная Библиотека

Zarzyczka zsunęła z ramion płaszcz i bardzo delikatnie przykryła chłopca z rozciętym brzuchem.

W Wiedźmiej Wieży zdesperowany Twardokęsek patrzył, jak ćma z sykiem płonie w smolnej pochodni.

Na korytarzu zadźwięczał gong: kolejną wiedźmę prowadzono na kaźń.

Która to już? – pomyślał posępnie. Ani chybi ósma.

Szyję opasywała mu osadzona w murze obejma, nogi tkwiły w przymocowanych do podłogi żelaznych pierścieniach, a krwawiące plecy powoli przysychały do ściany. Oprawca, potężne chłopisko w skórzanej kamizeli, dorzucił do ognia garść smrodliwego zielska, nieufnie spojrzał ku więźniom i czmychnął precz.

Wiedźma skomliła z cicha. Czoło miała powalane krwią, na policzku dojrzewał jej wielki siniec. Powroźnicy obdarli ją z przyodziewku, głowę starannie wygolili brzytwą, a włosie i szmaty spalili w trójnogu, by się w nich złe nie przyczaiło. Potem ułożyli ją na wadze, gdzie się dobitnie wydało, że dopiero co chłeptała ludzką krew i wciąż jej posoka ciąży. Oprawcy poczęli złorzeczyć pod nosem, bo wiadomo, że świeżo opita przeklętnica jest najzłośliwsza i największa w niej moc gorzeje. Ale że książę nakazał, aby nie sczezła podczas badania, przeto tylko hersztowi nie szczędzili szturchańców.

Powroźnicy robili, co do nich należy, i właściwie Twardokęsek nie miał do nich żalu. Nie miał też żalu do Morwy, która wydała ich świątynnym; sam najbardziej zawinił, że jej pierwej karku nie skręcił. Jak wół pod nóż rzeźnicki, żachnął się w myślach, takem się dał Szarce do karczmy podprowadzić. I gdzież jest teraz Szarka? Gdzież jej pomocnicy czarowni, owe jadziołki i zwierzołaki? Ano, nie tu.

Ukradkiem przypatrywał się narzędziom tortur. Wielu zbójeckich kamratów nosiło na ciele ślady katowskich zabiegów i chętnie o nich rozprawiali, toteż bez większego zachodu rozpoznawał rozmaite przyrządy. Pośrodku lochu rozpierał się osławiony wiedźmi tron, solidne dębowe krzesło najeżone ze wszystkich stron długimi kolcami. Dalej bezładnie stały dyby, wiedźmie pazurki do obdzierania ze skóry i wydrążony pień, dobrze nabijany w środku ćwiekami, eculeusy do wyciągania stawów, żelazne maski, bociani dziób, kleszcze do powolnego zgniatania kończyn, okute żelazem koło, na którym łamano kości i drabiniasty przyrząd do tortury wody. Nie darmo Wiedźmia Wieża słynęła aż w Górach Żmijowych.

– Rychło przyjdzie i wasza kolej. – W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Najpierw was dobrze wypytają, a potem w ogień wrzucą. Tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.

Zbójca wygiął się, z wysiłkiem obrócił ku wejściu do katowni i przez mgnienie oka miał nadzieję, że rudowłosa dziewczyna, z którą przewędrował Góry Żmijowe, przyszła się o niego upomnieć, że ocali go i wyprowadzi na wolność, jak zrobiła poprzedniej nocy, kiedy płonęła gospoda i ze wszech stron osaczali ich zwierzołacy. Ale nie. Jaśminowa wiedźma, rozciągnięta obok zbójcy na katowskiej szrobie, nie drgnęła nawet. Leżała bezwładnie, z głową opuszczoną na bok, oddychając ciężko przez rozbity nos, i zanim jeszcze w ościeżnicy pokazał się zarys człowieka, zbójca zrozumiał, że Szarka nie przybędzie, a te odwiedziny są bez znaczenia, w niczym bowiem nie poprawią ani nie pogorszą ich losu.

W chwilę później rozpoznał chuderlawą, przygarbioną postać i z trudem zdusił przekleństwo. Spomiędzy wszystkich możliwych gości tego się najmniej spodziewał. Zacisnął zęby do bólu, aż pobielały mu mięśnie u nasady szczęk, by ukryć zawód i gniew. Nie zdołał jednak zapanować nad ruchami palców, które przykurczały się i drgały, jakby usiłowały wymacać w powietrzu kształt ludzkiej szyi.

Drobny człek w ciemnej szacie wyrzekł kilka przyciszonych słów do oprawcy. Ten żachnął się – nie nosił cechowego stroju, tylko poplamiony juchą skórzany fartuch i pewnie był u powroźników za katowskiego pomocnika, któremu powierzano najbrudniejsze i najbardziej hańbiące zajęcia – ale wkrótce usłuchał i, mamrocząc pod nosem, umknął z izby. Wówczas przybysz postąpił naprzód. Wszedł w krąg światła pochodni pozostawionej więźniom, aby nawet przed śmiercią dobrze widzieli całą mizerię swego położenia.

Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Znał brunatne szaty, przykrywające chudy grzbiet Mroczka, niegdyś kupca bławatnego i jego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy; w całych Krainach Wewnętrznego Morza przynależały jedynie kapłanom z Pomortu. Dziwne zatem musieli bogowie wyrzucić losy, bo przecież ledwie dzień minął, jak Twardokęsek widział Mroczka na brzegu Trwogi, gdy z resztą szajki pobierał myto u traktu. Tyle że wówczas kamrat zgoła inne nosił odzienie, a i pobożność nie biła mu zanadto z twarzy, kiedy z ostrzem w ręku pędził rabować podróżnych. Coś się musiało wydarzyć. Coś złego, także dla Mroczka. Zbójecki towarzysz powinien był do tej pory zesztywnieć w przydrożnych chaszczach, gdzie go zbójca zostawił ze sztyletem w boku. Jednakże widok brunatnych szat kapłanów z Pomortu wielekroć zwiastował nieszczęście gorsze niż zwyczajna, czysta śmierć od stali. I skoro Mroczek wstąpił na służbę Zird Zekruna, jego dawne życie, wraz ze wszelkimi jego trwogami i rozkoszami, bezpowrotnie dobiegło kresu.

– Zdziwionyś, Twardokęsek? – Gość wpatrywał się w herszta łapczywie, szukając w jego twarzy zaskoczenia i strachu.

– Czego chcesz? – warknął zbójca.

Nie oczekiwał niczego dobrego po niegdysiejszym kamracie, który w dawnych czasach, kiedy pospołu hasali po gościńcu poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy, ten lekce sobie ważył przywódcę szajki i jątrzył przeciwko niemu, ile sił starczyło. Ani pospieszna ucieczka zbójcy z zagrabionym skarbczykiem, ani ostatnie spotkanie z pewnością nie natchnęły Mroczka przychylnością. Dlatego Twardokęsek ani myślał łasić się do niego czy też błagać o litość przez wzgląd na minione dni. Nazbyt dobrze znał Mroczka. Choć milkliwy i skryty, nieskłonny do przechwałek lub głośnych kłótni przy ognisku, dawny kupiec bławatny był równie mściwy jak inni grasanci z Przełęczy Zdechłej Krowy, acz może jeszcze bardziej zajadły, zimnym okrucieństwem pisarczyka, który oszacuje i po wiek wieków zakonotuje każdą zniewagę.

– Pogawędzić. – Chudy człeczyna wyszczerzył nadpsute zęby. – Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc ziomka odwiedzić i stare czasy powspominać.

A w chwilę później złożył Twardokęskowi najbardziej zaskakującą propozycję, jaką zdarzyło mu się podczas ostatnich dni usłyszeć.

Zrazu herszt żachnął się i chciał go popędzić precz – choćby grubym słowem. Jednakże wnet przypomniał sobie zadowolone i po młodzieńczemu gładkie oblicze księcia Evorintha, kiedy drwił ze zbójcy i napawał się własną przemyślnością. Od nagłego uderzenia wściekłości zaparło mu dech. Cokolwiek nastąpi i dokądkolwiek ich zaprowadzi nieoczekiwana komitywa Mroczka z pomorckimi kapłanami, zbójca nie potrafił dozwolić, aby ten butny młodzik zatriumfował. Za żadną cenę. Skoro i tak nikt się z nim nie zamierzał liczyć, tyle jeszcze mógł przed skonaniem uczynić: pokrzyżować plany Szarki i wystrychnąć na dudka spichrzańskiego księcia. Ostatecznie nic nie był im winien. Teraz już nikomu nie był nic winien.

Przełknął ślinę i zaczął mówić.

* * *

Rudowłosa dziewczyna usiłowała się wyrwać z uścisku, ale Zwajca trzymał ją dobry sążeń nad ziemią, unikając co celniej wymierzonych kopniaków.

– Nie jestem twoją córką! Nie jestem twoją przeklętą córką!

Zarzyczka przypatrywała się im rozwartymi ze strachu oczami.

Wcześniej nie oglądała z bliska Zwajców – chyba że zakutych w kajdany, wywleczonych z ładowni pomorckich statków, lecz wówczas w niczym nie przypominali wojowników, którzy teraz otaczali ją kręgiem i z jakąś dziecinną radością podziwiali na pobojowisku ślady swojej broni. Znała jednakże imię, którym zwracali się do potężnego, czarnobrodego woja, swojego przywódcy. W korytarzach Uścieży wypowiadano je zwykle przyciszonym szeptem, kiedy gońcy przywozili z odległej północy kolejne wieści o wyczynach najwyższego kniazia Zwajców. Jego nienawiść do Pomortu zdążyła obrosnąć pieśnią, choć żaden z bardów czy bajarzy nie ośmieliłby się na dworze Wężymorda wychwalać wojennych zalet najpotężniejszego z jego wrogów.

139
{"b":"100643","o":1}